Kilka tygodni temu wpadłem na pomysł, żeby namówić kolegę z pracy na partyjkę szachów. Przechwalał się, że umie grać, wziąłem więc swoje turniejowe szachy do biura i... przeleżały tam one bezczynnie ponad dwa miesiące. Kolega w międzyczasie przeszedł do innego działu i tyle tego grania było.
Dziś po południu szachy wróciły do domowych pieleszy, co natychmiast przyuważyła moja córa. I zaczęła je ustawiać do gry.
Ustawiła krzyżówkę szachów Fishera z warcabami, czyli figury w losowych miejscach na pierwszej linii, pionki na białych polach na liniach drugiej i trzeciej.
Przez kolejnych pięć minut uczyłem ją jak się ustawia szachy. A więc, najpierw upewnić się, że białe pole narożne jest po prawej ręce, potem król z królową (król koniecznie na polu przeciwnego koloru niż kolor króla, a królowa obok), potem wieże na końcach, potem konie pod wieżami, potem gońce w puste miejsca, a na koniec pionki wszystkich zasłaniają.
Nauczyła się.
Potem zabraliśmy się za naukę gry pionem. A więc: ruch do przodu, bicie pod skosem, pierwszy ruch może być o dwa pola, wreszcie przemiana na ostatniej linii (największa atrakcja!) i na deser - bicie w przelocie.
Potem rozegraliśmy kilka "partii": pion przeciwko pionowi, dwa piony przeciwko dwóm pionom i tak dalej.
Po parunastu minutach uznałem, że piony mamy opanowane i zabraliśmy się za króle. Tu poszło szybciutko jako że elementy szacha, mata i roszady pozostawiłem sobie na później.
Na kolejny ogień poszła wieża. Ruch wieżą okazał się niezwykle prosty, więc przez kolejnych piętnaście minut graliśmy w składach: dwa piony + dwie wieże, trzy piony + dwie wieże i tak dalej. Tu już zaczęło się robić gęsto - nauczyliśmy się na przykład tego, że nie warto oddawać wieży za pionka. A więc - myślenie na jeden ruch do przodu oraz różne wartości figur.
Po wieży przyszła kolej na gońce. Omówiwszy ruch gońcem, wykonałem klasyczny żart numer 17: postawiłem pionka na czarnym polu, gońca na białym i kazałem dziecku poruszać się gońcem tak, żeby zbić pionka. Chwilę jej zajęło dojście do wniosku, że się jednak nie da. Śmiechu było co niemiara.
Potem już prawdziwa bitwa w składzie trzy piony, dwie wieże i dwa gońce z każdej strony. Skończyło się remisem.
Na sam koniec omówiliśmy jeszcze angielskie nazwy bierek (najwięcej radości było przy pawn-pawn-pawn-pawn...) i spróbowaliśmy policzyć pola szachownicy. O dziwo, po doliczeniu do sześćdziesięciu czterech córa postanowiła liczyć dalej i ku memu zdumieniu po raz pierwszy doliczyła do stu. A konkretnie do dziewięćdziesięciu dziewięciu samodzielnie, a sto - z pomocą taty. No a skoro już sto to i sto jeden, prawda? I sto dwa też... W ten sposób, dotarłszy w okolice dwustu czterdziestu, wyjawiłem dziecku wielką tajemnicę, że liczby się nigdy nie kończą. Nie bardzo mi uwierzyła, ale zapamiętała to sobie na później.
A na dobranoc - lektura jej ulubionej książeczki "Tato, a dlaczego?" - powoli docieramy do końca, dziś było opisane czemu czasem jest lato a czasem zima. Nie obyło się bez nieśmiertelnego układu jabłko - lampa, dodatkowo w jabłko wbiłem szpilkę symbolizującą nasz dom, dzięki czemu bardzo sprawnie poszło pokazanie dnia i nocy a także lata i zimy. O mimośrodach i roku platońskim wolałem na razie dziecku nie mieszać - wszystko w swoim czasie...
Najpiekniejszy ze wszystkich wpis. Wzruszyłam się do łez…
W ostatnim akapicie, drugim wierszu, trzecim słowie zabrakło chyba literki o.
W rzeczy samej. Poprawione.
Wybacz bezpośrednie pytanie… Ile lat ma córka?
W dniu opublikowania tego wpisu miała pięć i pół. Teraz pomalutku dobija do trzynastu.