... zjadłem śniadanie, umyłem zęby... Tak, to ten rodzaj wpisów na blogu, od których się ucieka niczym od złej zarazy. Jednakowoż każdego czasem przypili codzienność i ciężko się wtedy powstrzymać przed szczegółowym wyliczeniem ilości pryszczy na nosie albo składem porannej owsianki 😉
Dzisiejszy wpis będzie trochę taki właśnie.
Po pierwsze primo, wczoraj w Dublinie odbyło się spotkanie Polaków blogujących - planowanych było coś z siedemnaście osób, przypuszczam, że dotarło około dwunastu (proszę mnie skorygować jeśli się mylę). Niestety nie udało mi się dojechać, czego niezmiernie żałuję - mam co prawda na podorędziu wystarczająco dużo wyjaśnień DLACZEGO mnie tam nie było (i to, bez żadnego kombinowania, bardzo uczciwych wyjaśnień), jednak fakt faktem, straciłem okazję spotkać się na żywo z ludźmi, których wypociny regularnie czytuję, i którzy od czasu do czasu zaglądają również na moją namiastkę bloga. Żywię tylko nadzieję, że kiedyś się uda nadrobić tę zaległość i spotkać się na żywo. Z docierających do mnie ech wynika, że spotkanie odbyło się w bardzo miłej atmosferze, tylko podobno muzyka była za głośna.
Po drugie primo, niewesoło się dzieje w jednej z bardziej odległych (w sensie genealogicznym, nie emocjonalnym) gałęzi mojej rodziny. Dwa pogrzeby w pokoleniu moich rodziców, w odstępie niemal dwóch tygodni. Niewesoło, zwłaszcza że ten drugi był całkiem niespodziewany. Niby wiadomo, że ten cały cyrk między narodzinami a śmiercią to jest one way ticket, ale inna sprawa pożegnać kogoś, o kim od dawna wiadomo, że się lada dzień stąd zabiera (nie, żeby to było specjalnie wesołe, ale przynajmniej się człowiek nastawi), a inna sprawa taka całkiem znienacka śmierć kogoś, kto mógłby sobie jeszcze spokojnie kilkadziesiąt lat pociągnąć.
Po trzecie primo, sprawiłem sobie wreszcie własnego laptopa. Poprzednie dwa, które miałem tutaj w Irlandii (wliczając tego, z którym przyjechałem w styczniu 2006) były "odpadkami" technologicznymi z poprzednich miejsc pracy, a więc maszynami, które i tak trzeba by niedługo złomować. Przekazanie ich w prezencie komuś, kto właśnie opuszcza firmę, było całkiem sensownym posunięciem. Korzyść obopólna. Tym razem jednak mam wreszcie solidną, nową stację roboczą w wersji przenośnej, którą bardzo sobie chwalę.
Po czwarte, właśnie mija połowa stycznia i rynek pracy na Zielonej Wyspie odżywa. Już zaczynają spływać na moją skrzynkę oferty pracy ze wszystkich zakątków. Głównie Dublin, ale jest też sporo ofert z Cork i Galway, oprócz tego duża firma finansowa otworzyła jakiś czas temu nową bazę w Tralee i ciągle szukają takich, co to umią odróżnić Esc od Ęter. Póki co jednak nigdzie się nie wybieram. Już jedną zmianę szkoły dziecku zafundowaliśmy, poza tym mieszkanie jeszcze ciepłe i chrupiące więc nie ma co szaleć - ale na stare lata fajnie byłoby wylądować na jakimś zadupiu zamiast siedzieć w stolicy.
Po piąte zaś (i ostatnie), znów mi łyso. Moja Małża, jak co kwartał, chwyciła niedawno maszynkę, nastawiła ją na zero i wyrezała mi wszelakie oznaki owłosienia powyżej poziomu szyi. No, przesadzam, zostawiła mi brwi, rzęsy i te takie włoski w nozdrzach 😉
Tymczasem czas wracać na zmywak, roboczy poniedziałek dobiega końca a talerze ciągle brudne...
Golenie na łyso w styczniu? W Koszalinie mamy akurat drugi atak zimy więc nawet nie myślę o łysinie, małżonka ostrzygła mię klasycznie i coś niecoś zostawiła 🙂
Jaki ładny dzień. Wreszcie się przekonałem, że wcale nie jesteś idealny, tylko z krwi i kości. Nie ma słowa "obópólna" i nie tłumacz się literówką, ha ha 😉
Wow, jaka ładna literówka!
Poprawione, dzięki.
Co do krwi i kości to nie moja bajka. Ja mam w środku powietrze i watolinę :]