Rozmawiałem niedawno z kolegą z pracy o tym, jak to emigracja wpływa na sposób, w jaki się komunikujemy. Okazuje się, że obydwaj mamy całkiem podobne doświadczenia - najwyraźniej jest tu jakiś pattern, który od biedy można opisać na tymże blogu w ramach zapychania dziur mentalnych.
Dziurą mentalną nazywam stan ducha, w którym twórca treści jest równie kreatywny jak cegła. Albo nawet bardziej. Treść wyciska się z mózgu na siłę, niczym przy przewlekłym zatwardzeniu. Przyjemności z tego nie ma żadnej - ani przy produkcji, ani tym bardziej przy późniejszej konsumpcji. Ten wpis to świetny przykład takiego zapychacza.
Jest rzeczą naturalną, że w różnych językach istnieją zapożyczenia z różnych innych języków. Szychta, faux pas, czaj, keczup, żeń-szeń - przykłady można mnożyć bez końca. Wyrazy takie trafiają oficjalnie do słowników danego języka i z biegiem czasu wszyscy (z wyjątkiem fachowców - lingwistów) zapominają skąd taki delikwent przywędrował.
Zupełnie jednak inaczej wygląda sytuacja emigranta. Tutaj bowiem następuje bardzo silny i bezpośredni kontakt dwóch różnych języków - jeden w głowie, przywieziony z rodzinnego kraju - i drugi, lokalny. Skutek jest taki, że po pierwsze, z dużym prawdopodobieństwem, emigrant opanuje język obcy w stopniu dużo wyższym niż gdyby uczył się tego języka w szkole. Po drugie zaś, powstają przy tej okazji różne dziwolągi lingwistyczne, które co prawda nigdy (lub prawie nigdy) nie trafią do słowników, ale są używane przez emigrantów na tyle powszechnie, że tworzą nowy, nieoficjalny ale doskonale rozumiany, język.
Najpopularniejsza taka para języków w przypadku naszych rodaków to rzecz jasna polski-angielski - bo angielski jest łaciną współczesnej Europy (nie piszę "świata" bo jest kilka innych języków, które popularnością dorównują angielskiemu) i większość z nas po wyjeździe za granicę mówi właśnie po angielsku.
W chwilach jak ta, twórca treści z niechęcią patrzy w najbliższą przyszłość. Napisało się już spory kawałek - więc szkoda to teraz wykasować - z drugiej zaś strony napisało się w taki sposób, że trzeba się wreszcie okazać jakimiś konkretami a nie ciągle lać wodę.
OK, czas na konkrety. W tym przypadku konkrety to lista paru słówek lub wyrażeń, których - mimo szczerych chęci zachowania polszczyzny w dobrej kondycji do późnej starości - używam częściej w wersji angielskojęzycznej.
- Motor Tax - ogólnie słówko "tax" jest bardzo wdzięczne. Krótkie, wchodzi na język bez większego zastanowienia. Podobnie jak "motor" - tak więc mało kto mówi tutaj o "podatku drogowym".
- Breaky - śniadanko. Długiego "breakfast" pewnie bym nie polubił, ale "breaky" jest całkiem sympatyczne. Ponadto kojarzy się z przerwą (break), a fajnie jest rozpocząć dzień od przerwy 😉
- T-Junction. Czyli "skrzyżowanie typu T" - nie wiem nawet czy istnieje jakaś zgrabna polska forma tego wyrażenia. Bardzo poręczne, zwłaszcza przy tłumaczeniu jak gdzieś dojechać.
- U-Turn - zawracać, w sensie nie dupę tylko samochód na drodze. Bardzo pomysłowe, działa na wyobraźnię, jest krótkie i zwarte.
- Crap - dosłownie "gnój, gówno", służy jako łagodne przekleństwo. Wolę "crap" niż "kurwa" czy nawet "cholera" - "kurwa" za mocne, "cholera" za długie. A "shit" zbyt oklepane.
- Top-up - czyli doładowanie pre-paidu 😉 Można sobie top-up telefon albo kartę parkingową albo cokolwiek innego, "przedpłacalnego". Polskie "doładowanie" trwa zdecydowanie zbyt długo.
- Off, day-off - czyli wolne od pracy. Może trochę pretensjonalne, ale krótkie i zrozumiałe. Czasem używam też wersji skrótowej PTO - pi-ti-ou czyli Paid Time Off.
- Socjal - ani to po angielsku, ani po polsku, ale przyjęło się już na dobre w emigranckich słownikach. Tłumaczyć nie trzeba.
- Snack - przekąska, coś do pochrupania. Bardzo popularne.
- Team - to słówko trafiło do polszczyzny już dawno i nie wiem, czy nie jest oficjalnie zaklepane przez Wysoką Komisję - jednak jest to słowo wybitnie angielskie, tyle że krótsze i "fajniejsze" od polskich odpowiedników. "Drużyna" czy "ekipa" brzmią rozwlekle.
Tych parę przykładów to rzecz jasna tylko czubeczek góry lodowej. Zapraszam do komentowania.
Kopernik, jak wszyscy wiedzą, jest autorem pewnego twierdzenia, mianowicie o tym, że pieniądz gorszy wypiera z obiegu pieniądz lepszy. Ja zaś jestem autorem twierdzenia, że wyraz krótszy wypiera zawsze wyraz dłuższy. (Tak, wiem, że nikt oprócz mnie tego nie zauważył; gratulacje można kierować do Blogmistrza – na pewno mi je przekaże).
A na poważnie: problem jest w tym, że język polski jest zasadniczo dłuższy. Podobno jest jakaś odwrotna zależność między średnią długością słów a ilością głosek w języku; angielski ma ich więcej, więc słowa są krótsze. Siłą rzeczy, jak każdy tłumacz, tłumacząc na język polski i chcąc zachować układ dokumentu – muszę zmniejszać minimalnie czcionkę. Ale do rzeczy. Ludzie są leniwi. Jeśli będą mieli możliwość kłapnąć żuchwą mniej razy, to na pewno tak zrobią. Rodacy z kraju mają tylko mniejsze możliwości, bo znają mniej słów. Emigranci, to co innego. Po co emigrant ma się męczyć z u-bez-pie-cze-niem, skoro in-siu-ra jest prawie dwa razy krótsza? Po co zwoływać się na ze-bra-nie skoro mi-ting przynajmniej z nazwy stwarza nadzieję szybszego końca? 🙂
Językoznawcy piszą dużo o "zachwaszczaniu języka". Bezwiednie popierałem ich opinię, dopóki nie zetknąłem się na poznańskim UAM z drem Nowakowskim. On uświadomił mi, że język nie należy do językoznawców tylko do ludzi, i to oni decydują, jak go, pod własne potrzeby, ukształtować. I rzeczywiście. Teraz biadoli się o szkodliwej inwazji angielskiego, a spójrzmy na pewną listę słów z przedmowy do Słownika Wyrazów Obcych, Władysława Kopalińskiego: "Uważając za niezmiernie mało prawdopodobne, aby ktokolwiek trudził się szukaniem w Słowniku objaśnień takich [obcych!] wyrazów jak: biurko, poczta, ług, łubin, bibuła, makaron, papier, urlop, kredens, hak, śrut, lampa, kalafior, kapelusz, befsztyk, kompot, krawat, waga, graca, drut, puder, klamka, parkan, fartuch, szpital, proboszcz, tapczan, ołtarz, muzyk, kufel, ogier, odór itd. – pominięto je w niniejszym Słowniku."
Do czego zmierzam? Ano do tego, że nie należy w ogóle przejmować się kwestią "czy zachowuję polszczyznę w dobrej kondycji", tylko po prostu – jak poręczne, to używać… 🙂
Dbamy o ten język polski, ale to jest ciągle żywy język i się zmienia, ewoluuje. Staropolszczyznę rozumiemy, ale skoro wogóle istnieje takie słowo to już o czymś świadczy.
Ciekawe jest spostrzeżenie z tą ilością głosek. W języku japońskim np., który dla nas brzmi jak szczekanie, jest pozornie dużo mniejsza ilość głosek, ale ich znaczenie się zmienia w zależności od intonacji danej głoski i potrafi taka głoska mieć 5-6 znaczeń. Generalnie ludzie są leniwi, ale fakt, że nie mówimy esperanto, tylko po angielsku pokazuje, że ilość ilość głosek nie determinuje tego.
Znacie pewnie Nigeryjczyków mówiących po angielsku? Ich zasób słów to średnio oceniam na 200..
Strasznie poważnie zabrzmiał ten mój powyższy komentarz, więc może na podratowanie nastroju pewien wierszyk bardzo apropos:
Żyli sobie Dziad i Baba, stara bajka się chwali
On się Dzianem nazywał, na nią Mery wołali.
Bardzo starzy oboje, na retajer już byli
Filowali nie bardzo, bo lat wiele przeżyli.
Mieli hauzik maleńki, peintowany co roku
Porć na boku i stepsy do samego sajdłoku.
Plejs na garbydż na jardzie, starą piczes co była
Im rokrocznie piczesów parę buszli rodziła.
Kara ich była stara, Dzian fiksował ją nieraz
Zmieniał pajpy, tajery, i dzionk służył do teraz.
Za kornerem na stricie przy Frankowej garadzi
Mieli parking na dzionka, gdzie nikomu nie wadził.
Z boku hauzu był garden na tomejty i kabydż
Choć w markecie u Dziona Mery mogła je nabyć.
Czasem ciery i plamsy, bananusy, orendże
Wyjeżdżała by kupić przy hajłeju na stendzie.
Miała Mery dżob ciężki, pejda też niezbyt szczodra
Klinowała ofisy za dwa baksy i kłodra.
Dzian był różnie: łaćmanem, helprem u karpentera
Robił w majnach, na farmie, w szopie i u plombera.
Ile razy Ajrysze zatruwali mu dolę,
Przezywając go green horn, lub po polsku grinolem.
Raz on z frendem takiego się fajtując dał hela
Że go kapy na łykend aż zamknęli do dziejla.
Raz w rok – w krysmus lub w ister się zjeżdżała rodzina
Z Mejnów Stela z hazbendem, Dziejn i Łoter z Bruklina.
Byli wtedy Dzian z Mery bardzo tajerd i bizy
Nim pakiety ze śtoru poznosili do frizy.
A afera to wielka, boć tradycji wciąż wierni,
Polskie hemy, sosydże, porkciopsy z bucierni,
I najlepsze rostbefy i salami, i stejki,
Dwa dozeny donatsów, kieny w baksach i kejki.
Butla Calvert, cygara, wszak drink musiał być z dymem
Kidsom popkorn i soda wraz ze słodkim ajskrymem.
Często, gęsto Dzian stary prawił w swoich wspominkach
Jak za młodu do grilu dziampnął sobie na drinka.
To tam gud tajm miał taki, że się trzymał za boki
Gdy mu bojsy prawili fany story i dżołki.
Albo jak to w dżulaju brał sandwiczów i stejków
Aby basem z kompanią jechać na bicz lub do lejku.
Tam po kilku hajbolach zwykle było w zwyczaju
Śpiewać stare piosenki ze starego, het kraju…
Raz ludziska zdziwieni "łoc de meter" szeptali
Że u Dzianów na porciu coś się balbka nie pali?
A to śmierć im do rumu przyszła tego poranka.
On był polski, krajowy, ona Galicyjanka!
Staram sie ze wszystkich sil nie kaleczyc polskiej mowy obcymi wtretami, ale niestety widze, jak one bezczelnie wciskaja sie tam, gdzie nie powinno ich byc, np. "socjal", takie nic, ktorego tak trudno sie pozbyc.
Czasami zdarza sie tez, ze brakuje mi polskiego slowa, bo po polsku "… juz nie mowie, a po angielsku jeszcze…" (jak to powiedzial moj kolega) i wtedy jedynym slowem "na szybko" jest angielskie. To jest straszne – to jakis rodzaj wtornego analfabetyzmu.
Rozumiem, ze "zachwaszczanie jezyka" bedzie sie odbywalo z moim udzialem lub bez niego (i niech ta:) , ale trudno mi sie pogodzic z iloscia tych "zachwaszczen". Kocham jezyk polski i uwazam, ze nalezy o niego dbac.
"…Daj, ać ja pobruszę, a ty poczywaj…" 🙂
Zabawna sprawa, z tymi "zachwaszczeniami". Jak tu przyjechaliśmy, poznaliśmy polskie małżeństwo mieszkające tu już tak długo, że wyjeżdżali jeszcze zanim Irlandia wstąpiła do UE. Rozmawiają poprawną polszczyzną, ale z mnóstwem wtrąceń angielskopodobnych. Bardzo mnie to na początku drażniło. Teraz sam tak gadam. Może nie AŻ tak, ale jak będę miał 20 lat stażu emigracyjnego, zobaczymy…
Nawiasem mówiąc ja też kocham polszczyznę. Hottentottenstottertrottelmutterbeutelrattenlattengitterkofferattentäter… jakoś tak to szło 😉
Wlasnie zdalam sobie sprawe z tego, ze jest tylko jeden sposob by zachowac czystosc polskiej mowy – nalezy wkladac w to wysilek i naprawde sie starac.
A to wszystko dlatego, ze rozmawialam przed chwila z przedstawicielem nastepnego pokolenia, ktory sie wysila, tylko przymuszony, wiec i zdarza mu sie mowic po polsku. 🙂
No cóż, moja córka na ten przykład, jak już parę razy wspominałem, na polonistkę raczej nie wyrośnie. Ciągle trochę sepleni, nie mówi R i ma kłopoty z końcówkami fleksyjnymi (acz walczy z nimi dzielnie i z cierpliwością, o jaką bym jej nigdy nie posądzał). Tak więc jeśli chodzi o następne pokolenie – nie mam złudzeń. Taki los.
Ja również staram się trzymać języka polskiego w oryginalnym wydaniu 😉 Ale zgoda, że w naturze optymalizacja jest oczywiście nieunikniona. Odnośnie "Team" – w moim zespole, na zespół mówimy "zespół" ;D, nie jest wiele dłużej, a za to jak ładnie i elegancko dźwięczy nam polska mowa. Warto o to dbać moim zdaniem, bo pewnych rzeczy się nie przeskoczy – trudno by mówić "odpluskwiacz" 😉 Więc staram się zachować ile się da z rodzimej mowy 🙂
W środowisku stricte polskojęzycznym – zgoda! Ale kiedy się pracuje "u Irysa na zmywaku", kiedy poranne Scrum Meetings są po angielsku, ciężko się potem przestawić z "teamu" na "zespół". Nie mówię, że się nie da…