Wspomniałem całkiem niedawno, że czekaliśmy dość długo na zamówione meble. Tak właśnie: czekaliśmy. Albowiem ni mniej ni więcej jak wczoraj rzeczone meble wreszcie dotarły do celu. Prawie wszystkie - brakuje tylko stolika do kawy, którego jakoś nikt nie jest w stanie namierzyć - zobaczymy gdzie i kiedy się znajdzie.
Jak to często bywa, nie obyło się bez zgrzytów - otóż mówiłem przy zakupie, żeby przekazać kierowcy, żeby zadzwonił do mnie co najmniej 30 minut przed dostawą, to będę miał czas żeby spokojnie wyjść z pracy, podjechać pod dom i wpuścić nosicieli mebli do środka. Oczywiście zamiast zadzwonić 30 minut wcześniej, facet poinformował mnie przez telefon, że on już czeka pod domem i że jest zamknięte, i że on nie może tak pracować. Ja mu na to spokojnie, że miał zadzwonić z wyprzedzeniem, i że skoro zapomniał (albo - co bardziej prawdopodobne - mu nie przekazano) to teraz niech czeka a ja zaraz będę.
Całe szczęście, że pracuję niedaleko domu - nie zmienia to faktu, że akurat byłem w trakcie ważnego spotkania, z którego musiałem znienacka wyjść. No ale zdarza się, nikt mi na razie złego słowa nie powiedział.
Mebelki zostały wniesione / wwiezione windą na nasze piętro przez dwóch sympatycznych kolegów zza wschodniej granicy (zza polskiej wschodniej granicy, dla ścisłości). Koledzy klęli jak szewce targając te szafki, fotele i kanapę, aż do chwili kiedy zagadałem do nich po rosyjsku - zrobili wtedy wielkie oczy i nieco ucichli... Dostali na odchodne po pęcie kiełbasy i szklance wody, ucieszyli się nawet. Z Ruskimi trzeba żyć w zgodzie 🙂
Meble były prawie złożone - jedyne co trzeba było zrobić to założyć poręcze na kanapę / fotele oraz wstawić oparcia. Aha, no i popodklejać wszystko ochronnymi podkładkami, żeby się podłoga nie rysowała.
Co do ustawienia mebli - tu już gorsza sprawa. Kanapę oraz fotele ustawiliśmy zgodnie tak, żeby "patrzyły" na telewizor, co do szafek natomiast to chyba ze dwie godziny szuraliśmy nimi w tę i we w tę aż wreszcie osiągnęliśmy konsensus. Dzięki temu mamy teraz (wreszcie!) szafkę na szkło i alkohole (które nawiasem mówiąc stoją u nas jeszcze od zeszłej przeprowadzki), a także rozległą półkę na książki, którą natychmiast zapełniliśmy zalegającą tu i ówdzie literaturą. Z dumą stwierdziłem, że mam naprawdę sporo książek, i wszystkie fajne. Lewe skrzydło jest okupowane przez żoniną literaturę "babską" typu Tess Gerritsen, Monika Szwaja tudzież Magda Witkiewicz, a na prawym błyszczy cała moja fantastyka; głównie Piekara, Pilipiuk i Pratchett aczkolwiek jest też sporo innych pozycji. Na przykład "Trylogia Czarnego Maga" Trudi Canavan - w sumie powieść na jeden raz, ale da się przeczytać. Albo "Trylogia Helikonii" Briana Aldissa, której pierwszy tom czytałem jako dziecko ze trzy razy, a do całości dorwałem się dopiero niedawno (i pochłonąłem ją jak gęś kluski). No i oczywiście moja duma i chwała, czyli wydanie "Astronautów" Lema z 1970 roku, z jego własnoręcznym autografem na pierwszej stronie.
A propos autografów: mam już Lema, mam Witkiewicz (nie Stanisław ani nie Ignacy tylko Magdalena Witkiewicz), a już ostrzę sobie zęby na autograf Piotra Czerwińskiego, z którym losy zetknęły mnie niedawno, i który obiecał postawić swoje trzy krzyżyki - książka już jest kupiona, przyjedzie z Polski za jakieś 3 tygodnie.
Szafka z alkoholami jest niezbyt szeroka za to wysoka pod sufit, oszklona i porządnie zamknięta w razie gdyby moja córa wpadła na pomysł rozpoczęcia przedwczesnej edukacji alkoholowej. Oprócz trunków stoją tam też kieliszki, tak więc gdyby się to kiedyś wygruziło, byłoby mnóstwo "brzdęk", a także nieco "gul gul" oraz "bul bul". Odpukać w niemalowane.
Z innych wynalazków - wraz z książkami przyjechały zakupione w Polsce nakładki na kran, które powodują, że strumień wody zmienia kolor w zależności od temperatury. Moja córka testowała to zajadle przez dobre pół godziny, zachwycona że woda zielona jest zimna, niebieska letnia a czerwona gorąca. Nie udało nam się uzyskać koloru czerwonego mrugającego (oznaczającego temperaturę wody powyżej 45 stopni), ale nie szkodzi, zabawa i tak była przednia. Przy okazji okazało się, że nasz kran w łazience (ten w wannie) ma umieszczony wylot wody zaledwie cztery milimetry od węża prysznicowego, w związku z czym nie da się tej koloryzującej nakładki przykręcić (ciut za szeroka jest). Ale w kuchni działa. Najlepszy efekt jest w nocy - w zasadzie nie trzeba zapalać światła, żeby po ciemku nalać wody do kubka albo umyć ręce. Fajna sprawa.
Tak więc niniejszym wreszcie mamy spokój z meblami do salonu. Jeszcze tylko trzeba nowe rolety przygwoździć (też przyjechały z Polski) i będzie git.
A jeszcze z pozytywnych wydarzeń, jak już się uporaliśmy z poustawianiem tych wszystkich mebli, wpadli do nas z niezapowiedzianą wizytą siąsiedzi z wielkim garnkiem świeżo ugotowanego leczo. Strzał w dziesiątkę, bo zgłodnieliśmy już porządnie a gotować nam się nie chciało jak cholera. Leczo było takie, że palce lizać. I weź tu, człowieku, schudnij...
Czytałeś Czarną Kompanię?
B. dobre:)