Mniej więcej rok temu zachciało nam się kota. Ja przemieszkałem dużą część życia na wsi, w towarzystwie różnych czworonogów. Dzieciaki i Żonka też bardzo lubią koty, a więc rachu ciachu i przygarnęliśmy trzymiesięczną kotkę na kwadrat.
Wszystko byłoby fajnie gdyby nie to, że krótko potem kotka zaczęła chorować. Nic poważnego - to znaczy nie, źle mówię. Nic groźnego dla życia, za to bardzo uciążliwe dla nas: sraczka. Jak miała lepsze dni, po prostu zalewała obydwie kuwety znaczną ilością brązowego, wonnego płynu. A jak miała dni gorsze, nie wyrabiała się z dobiegnięciem do kuwety i ulewało jej się gdzie bądź. Do tego zawsze lekko obesrane i wilgotne podogonie, a więc radosne, brązowe kleksy wszędzie. Pranie pościeli praktycznie codziennie. Przyzwyczailiśmy się już chodzić po mieszkaniu z CIF-em w jednej ręce i stertą papierowych ręczników w drugiej. Przyzwyczailiśmy się też do wszechobecnego zapaszku, którego nie dawało się pozbyć nawet intensywnym wietrzeniem mieszkania.
Weterynarz wykonał serię testów, które wyeliminowały różne pasożyty, bakterie, wirusy i inne świństwa. Werdykt: nadwrażliwość jelita grubego. Trzeba ustalić dietę i piguły, aż się sytuacja uspokoi - a potem dokarmiać kota dożywotnio owymi pigułami i dietą.
Trochę się nam smutno zrobiło, no ale kot to kot, członek rodziny bądź co bądź.
Przez kolejne pół roku weterynarz dobierał skład piguł i diety aż udało się dotrzeć do jakiego-takiego polepszenia sytuacji. Kotka nadal miała sraczkę jak stąd do Zgierza, ale przynajmniej nie gubiła już brązowych kałuż gdzie popadnie, a ilość i wielkość kleksów spadły znacznie.
A więc tak: jedna piguła co drugi dzień, druga piguła codziennie, do tego do wyrzygania nudna dieta ZD, biedna kotka nie mogła już patrzeć na miskę, ale nie miała wyjścia.
Aż któregoś razu całkiem z głupia frant pewien znajomy poradził nam, że powinniśmy - tak na wszelki wypadek - przejść się do innego weterynarza. Bo warto zasięgnąć drugiej opinii.
Efekt?
Okazało się, że pierwszy weterynarz zapomniał zrobić jeszcze jednego testu. Albo może waśnie nie zapomniał... Tak czy siak, nie zrobił go, a okazało się, że to właśnie to. Jakiś wredny pasożyt, który atakuje koty na ogół między 3 a 24 miesiącem życia, a którego pozbycie się jest dość trudne, ale nie niemożliwe.
Dostaliśmy od drugiego weterynarza serię piguł, które co wieczór pracowicie aplikujemy kotu (tutaj można przeczytać jak wygląda procedura: !klik!). Już po trzech dniach sraczka zaczęła znikać. Po pięciu dniach kot odzyskał wigor, karmiony trochę bardziej różnorodnym żarciem. Dziś mija tydzień od pierwszej piguły, od trzech dni żadnego kleksa, kot nie śmierdzi (w końcu wyrabia się z własną higieną!), sraczka jeszcze trochę ją męczy, ale już coraz mniej. Poprawa jest widoczna z dnia na dzień. Nic tylko się cieszyć!
Wniosek?
Zawsze zasięgaj drugiej opinii...
My mamy dwie kotki i na szczęście od samego początku nie było żadnych problemów zdrowotnych. Obydwie świetnie sobie radzą z higieną, „obsługiwaniem” kuwet i tak dalej i tak dalej.
Mogę jedynie współczuć, ale też mam nadzieję, że kuracja pomoże i Wy oraz kotka odetchniecie pełną piersią. Teraz może iść tylko ku lepszemu 🙂