Rybka lubi latać

https://xpil.eu/TrPqO

zielonaibka

Mniej więcej cztery lata temu miałem małą przygodę z latającym keczupem. O, tutaj można poczytać: http://xpil.eu/srrrru/

Nie dalej jak kilka dni temu miałem natomiast całkiem, za przeproszeniem, analogiczną przygodę z latającą rybą.

Niestety (a może na szczęście?) nie był to przedstawiciel rodziny ptaszorowatych (exocoetidae - proszę sobie poguglać, jak się komuś nudzi), tylko bardziej puszkae wsosiae pomidorus, lokalny gatunek występujący głównie w spożywczakach i czasem w lodówkach.

Miejsce akcji: kuchnia.

Dokładne miejsce akcji: blat kuchenny.

Bardzo dokładne miejsce akcji: lewe skrzydło blatu kuchennego.

Zaczęło się - jak to zwykle bywa - całkiem niewinnie. Otworzyłem puszkę, pociągając za ten taki dynks. O dziwo, udało mi się nie ochlapać - przeważnie jest tak, że urywając wieczko od puszki z rybą, trochę chlapnie. Ale tym razem otwarcie zostało wykonane z chirurgiczną wręcz precyzją.

Krokiem drugim była próba przełożenia rybki z puszki na kromkę, posmarowaną uprzednio masłopodobną mazią. I tutaj poszło już nieco gorzej. Mianowicie zamiast, jak pambuk przykazał, wygrzebać rybkę jakimś widelcem czy inną łyżką, ruchem od dołu do góry, podjąłem próbę wydobycia jej nożem, ruchem poziomym, z niewielkim tylko wektorem w górę.

Manewr taki udałby się znakomicie, gdybym tylko odpowiednio mocno przytrzymał puszkę na blacie. Ale coś tam musiało nie zaskoczyć w mojej wybrakowanej namiastce mózgu i zamiast wydobyć rybkę łagodnie na kanapkę, wydobyłem rybkę w trybie takim bardziej balistycznym.

Z polskiego na nasze: pizgłem rybą z pomidorami na pół kuchni.

Jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, akurat miałem na sobie śnieżnobiałą koszulę, która przyjęła większość salwy. Efekt wizualny był taki, jakbym właśnie schodził z planu filmowego horroru siedemnastej kategorii. Gruba smuga czerwonego, walącego rybą sosu pomidorowego widniejąca na piersi, krople spływające leniwie między guzikami. A pod stopami - istne pobojowisko, ciapki czerwonej mazi tu i ówdzie, w promieniu co najmniej metra. Blatowi też się trochę dostało.

Ściany - na szczęście - ocalały.

No więc tak: stoję sobie i ociekam, zastanawiając się, co dalej.

Dalej było już prosto: koszula pod kran, jeszcze tylko szybka instrukcja od Żony, że woda ma być zimna, bo ciepła utrwala kolor (gdyby w puszce był łosoś, pół biedy, ale przecież nie ma koloru makrelowego, prawda?) - pięć minut pod kranem, pięć minut w kuchni ze ścierą, pięć minut OSTROŻNEGO otwierania zapasowej puszki i przyrządzania kanapki.

Smakowało wybornie.

https://xpil.eu/TrPqO

Leave a Comment

Komentarze mile widziane.

Jeżeli chcesz do komentarza wstawić kod, użyj składni:
[code]
tutaj wstaw swój kod
[/code]

Jeżeli zrobisz literówkę lub zmienisz zdanie, możesz edytować komentarz po jego zatwierdzeniu.