Dziś mija dokładnie siedem lat odkąd postawiłem swą nieczystą stopę na zielonej irlandzkiej ziemi.
Przyjechałem tutaj autobusem, bo było ciut taniej, i pozwalali zabrać 60 kg bagażu.
Przesiadka w Londynie nie wypaliła, bo autobus Londyn -> Dublin był już pełny. W kasie na Victoria Station zasugerowano mi, żebym się przespał w hotelu i pojechał tym samym autobusem nazajutrz. W odpowiedzi zasugerowałem pani, żeby się poszła rozmnażać, bo ja mam bilet na dzisiaj, nie mam pieniędzy na hotel, i że Wogle. W nagrodę pani wyszukała mi połączenie przez Belfast (z jakąś starożytną przeprawą promową do Irlandii Północnej), dzięki czemu cała trasa zajęła mi prawie 50 godzin zamiast spodziewanych 36.
Dzięki temu wysiadłszy w Dublinie niedaleko Busarasa, byłem zmęczony, śmierdziałem jak skrzyżowanie wściekłego skunksa z trzyletnią kupą wielbłąda, targałem ze sobą dwie wielkie walizy i nieco mniejszy od nich plecak. Zostawiłem za sobą dobrą pracę oraz pięciocyfrowe zadłużenie na kilku różnych kontach bankowych. Przybyłem w ciemno, bez planu, pomysłu, z niepewnym noclegiem nagranym u jakiejś polskiej rodziny przez telefon (nie mając pojęcia czy mnie przyjmą czy może wydymają - naczytałem się sporo o Polakach-Polakom-wilkami) oraz trzema tysiącami Jerzych w kieszeni.
Tamtego dnia, czekając na telefon od moich przyszłych gospodarzy, włóczyłem się bez celu i sensu po centrum Dublina, ciągnąc za sobą te walizy, pocąc się niemożebnie i próbując wykumać dziwny lokalny akcent.
Dziś, po siedmiu latach, bloguję sobie w najlepsze, siedząc w swoim domu, jako właściciel własnego biznesu, mąż i ojciec, a nade wszystko w miarę szczęśliwy człowiek. Są wzloty, są upadki, ale póki co nie planuję kolejnej przeprowadzki.
Do dziś nie dowiem się, czy pozostając w Polsce miałbym teraz lepiej czy gorzej. Szczęścia nie da się zmierzyć ani ilością dzieci, ani grubością portfela, ani niczym materialnym. Przypuszczam, że byłbym trochę bardziej sfrustrowany polską biurokracją, za to trochę mniej sfrustrowany irlandzką bylejakością. Ale jak by było naprawdę - nikt nie wie i się nie dowie 🙂
Pozdrawiam moich wszystkich trzech Czytelników, a sobie życzę, żeby kolejnych siedem lat było co najmniej tak dobrych jak ostatnich trzydzieści parę.
Dobranoc!
Gratulacje! Jedyne czego ja zaluje w kontekscie przyjazdu do Irlandii to to, ze nie mija mi 7 lat a tylko 3.5… I dobra rada dla ciagle myslacych o wyjezdzie – przestan myslec i jedz!
Może nie doceniasz swoich czytelników, nie każdy przecie zostawia po sobie ślad. Lubię takie wspominki, pokazują że nikt tu nie przyjechał "na gotowe" i że dużo trzeba było zrobić "tymi ręcami". Ta waliza w ręku i cała niewiadoma przyszłość jest chyba wspólna dla wielu. Ja wiem co by się stało gdybym nie wyjechał z Polski i dobrze, że to zrobiłem w ostatniej chwili. Jedyne czego mógłbym żałować to że tak późno. Zdrowie na 7 rocznicę!
Mi również wypada "rocznica" zaraz po Nowym Roku i też chyba siódma – nie chce mi się liczyć dokładnie. Kiedyś zamierzam opisać moje pojawienie się tutaj, ale chyba jeszcze czas… Przyleciałem trzęsącym się samolotem centralwings -jakaś spólka corka LOT-u juz nieistniejąca. Jedne wspomnienia są śmieszne, inne do dziś są przykre, bo niestety, o wydymywaniu przez rodaków nie musiałem czytać ;)Ale miałem o tyle lepiej na początku, że wiedziałem dokładnie gdzie będę pracować i mieszkać. I też żałuję, że wyjechałem za późno…
.
🙂
Słuszna uwaga. Tak właśnie mają początkujący blogerzy za granicą 🙂
Poprawione. Dziękować.
No widzę, że samodzielna 0,7 skutecznie pozbawiła Autora możliwości ustosssunnkowania się do wypowiedzi swoich trzechhh czytelnikuuufff.
Nieprawda! Poszedłem za radą Stefka, przestałem myśleć i jem!
On nie używa polskich znaków, miało być "jedź" (do huty, na zmywak, na wycieczkę, whatever).
Taaa… Zaczyna się od nieużywania polskich znaków, potem rezygnuje się z interpunkcji, stóp i daktyli, samogłosek, a na koniec trafia się do ławy sejmowej. Pierdzielę…
Pogratulował! Mi siedem lat upłynie w lipcu. Ciekawie się czyta o Twoich pierwszych doświadczeniach , zaraz po pojawieniu się w Irlandii. Pamiętam dokładnie te nerwy i niepewniość jutra. Ale ryzyk-fizyk. Z Twojego wpisu wynika, że gdybyś mógł cofnąć czas, to pewnie wybrałbyś tą samą drogę.
Do tego "już nie raju" i wszechpanującej tu bylejakości trzeba się po prostu przyzwyczaić i jedną razą dać się jej ponieść, a inną razą iść jej naprzeciw. Pozdrawiam!
No to troszkę ci zajęło dotarcie na wyspę zieloną …mokra i wietrzną…
nam mija w dzień urodzin Kuby w lutym 8 lat
a poza tym dawno u ciebie na blogu nie byłam i czytając najnowsze wpisy – szczególnie ten o rejestracjach samochodowych – nieźle się bawiłam 😉
O żeż w dziuplę, mam trzeciego czytelnika! Chyba się upiję normalnie :]