Dziś na śniadanie - jajecznica! A do jajecznicy, jakkolwiek egzotycznie by to nie brzmiało, potrzeba między innymi jajek. Otwieram lodówkę: jajka są. Na wszelki wypadek podłączam do lodówki domowy serwer obliczeniowy celem ustalenia liczby jajek - trochę poszumiał, poklikał i popikał, i wypluł wynik: DWA.
Dwa jajka to trochę za mało na jajkownicę dla czterech osób (od kilku dni gościmy, jak co roku, Q-z-Ynkę), trzeba iść upolować więcej.
Drepczę więc do pobliskiego spożywczaka, biorę pod pachę wielką platerę jajków (coś ze 20, a może nawet 24, jakoś tak) i do kasy. Kładę na ladzie, a pan mi na to: ta kasa jest nieczynna, proszę przejść do tej obok.
Łapię jajka, święcie przekonany, że grawitacja jest w ten weekend wyłączona. Niestety, nie była, ergo zamiast przemieścić jajka w poziomie między kasami, przemieściłem je w pionie, między kasą a podłogą sklepu, ze średnim przyspieszeniem w okolicach dziewięciu i osiemdziesięciu jeden setnych metra na sekundę na każdą sekundę.
Chwilę potem okazało się, że jajka zachorowały na symptom przedwczesnej jajecznicy, co pokazałem panu przy kasie z nieukrywaną dumą. Pan kazał się nie przejmować, wyrzucił jajka i kazał iść po nowe.
Doniósłszy (ostrożnie!) jajka do domu, zabrałem się za ich rozpakowywanie. Zdjąłem folię... i wtedy okazało się, że ta folia nie tylko oddzielała jajka od zewnętrznego, pełnego bakterii i drapieżników świata, ale dodatkowo podtrzymywała je w kupie z przykrywką. Ponieważ folia została zdjęta, a grawitacji, jak już nadmieniłem wcześniej, jeszcze nie wyłączono, chwilę potem pracowicie zmywałem zimną jajecznicę z kuchennej podłogi. Na szczęście po całym incydencie zostało wystarczająco dużo nierozbitych jajek na jajecznicę dla całej rodziny.
Dziś nie pracuję. I dobrze, bo pewnie rozwaliłbym zmywak w drobny mak. Albo przerobiłbym wszystkie półmiski na jajecznicę...
czyli rzucałeś jajami zamiast mięsem, przy wizycie qzynki bardziej wskazane 🙂