Jest sobie taki gość imieniem Benedykt, pi x drzwi trzy lata starszy ode mnie, który - podobnie jak ja - uwielbia prozę Stanisława Lema. Jednak w odróżnieniu ode mnie, kompletnego beztalencia literackiego, Benedykt dostał od Mamy Natury talent pisarski. W dodatku zamiast go przeputać na drobne, zrobił z niego pożytek i w stulecie urodzin Lema (czyli w zeszłym roku) napisał był książkę pod tytułem jak w tytule.
Czy ją wydał? Owszem! Najpierw próbował u Wielkich, ale mu nie wyszło, więc teraz próbuje self-publishingu za pomocą Wind Forge Media i z tego co można wyczytać u niego na blogu jakoś mu to idzie. Może jeszcze nie w miliony egzemplarzy, ale przecież od czegoś trzeba zacząć.
"Labirynt" jest powieścią przedziwną. Z jednej strony tradycyjne, lemowe SF, podróż garstki astronautów przez pustkę nieskończonego Kosmosu. Z drugiej - klasyczny apokryf z mnóstwem odniesień (czasem nieoczywistych, a czasem prosto z mostu) do tekstów Lema. Ta druga cecha sprawia, że powieść będzie wyjątkowo smakowita dla tych, którzy przerobili Lema wzdłuż i wszerz, a więc nie tylko ponapawali się tyłkiem Clooney-a w "Solaris" z 2002 roku, ale porządnie, uczciwie i wielokroć przeczytali każdy tekst, który wyszedł spod pióra Wieszcza i jeszcze nie mają dość 🙂
"Labirynt" jest pisany w stylu tak bardzo przypominającym S.L., że gdyby nie kilka przeoczonych przez korektę tu i ówdzie drobnych potknięć stylistycznych oraz wcześniej wspomnianych bardzo oczywistych odniesień, dałbym się nabrać bez większego problemu.
Nie chcę teraz opowiadać szczegółowo o czym jest książka, w razie gdyby któryś z moich trzech Czytelników zdecydował się na zakup (nie jest drogo: na ww. stronie Wind Forge Media zapłaciłem mniej więcej piątaka). Ale o kilku rzeczach opowiem, żeby zrobić smaka.
Po pierwsze: sam początek. Zresztą sami zobaczcie:
Może nie jest to Niezwyciężony, który "szedł fotonowym ciągiem przez skrajny kwadrant gwiazdozbioru", ale blisko.
Po drugie: imiona bohaterów. Niby każdy ma jakieś, ale wszyscy zwracają się do siebie po profesji, całkiem jak w "Edenie". I podobnie jak w "Edenie" prawdziwe imię tego czy tamtego gdzieś się tam na chwilę pojawia.
Po trzecie: klimat. Zawsze wydawało mi się, że klimatu książek Lema nie da się podrobić. Myliłem się! W "Labiryncie" czułem się nagle przeniesiony w końcówkę lat siedemdziesiątych, kiedy dukałem swoje pierwsze literki na "Cyberiadzie" i zachwycałem się "Pirxem". Łapie za gardło.
Po czwarte - zabawne skrótowce. Jeżeli rozśmieszył cię słynny BIPROCIAPS ("Biuro Projektów Ciała i Psyche"), czy też nie mniej odeń słynny Dobrowolny Upowszechniacz Porządku Absolutnego, w "Labiryncie" też uśmiechniesz się nie raz i nie dwa.
Po piąte: bardzo solidne zaplecze naukowo-techniczne. Nie ma cudownych tuneli podprzestrzennych ani ganiających cycatych heroin z mieczem. Jest krew, pot i łzy, są prawa mechaniki, informatyki i psychologii, a wszystko to całkiem fajnie dopracowane i zgrane do kupy.
Jeśli chodzi o wady, to zacznę od tego, że wstydzę się w ogóle o nich wspominać, bo krytykować to każdy umie, wiadomo; czym większy tłumok, tym prędzej rwie się do wytykania błędów. Ale żeby nie było za różowo, to tak:
Po pierwsze moim zdaniem część środkowa "Labiryntu" jest nieco za bardzo rozciągnięta. Mnóstwo tutaj technicznych opisów rozmaitej aparatury, a niewiele się dzieje. Chociaż może być też tak, że tekst przyjmie się lepiej przy drugim czytaniu, tak jak w moim przypadku było na przykład z "Głosem Pana" czy "Filozofią przypadku".
Nota bene w "Marsjaninie" też miałem podobne odczucia. Trochę za dużo Adama Słodowego, a za mało mięcha. Ale nigdy nie będzie tak, że wszystkim będzie się wszystko podobać - i całe szczęście. Gdyby było inaczej, świat byłby strasznie nudny.
Po drugie, wspomniane już wyżej poślizgnięcia stylistyczne. Wprawdzie da się je policzyć na palcach pijanego pracownika Tartaków Państwowych i jeszcze trochę palców zostanie, ale trafiły się. Pióro się Autoru omskło raz czy drugi a korekta przeoczyła. Zdarza się.
Po trzecie...
Nie, nie ma po trzecie. Poza tymi dwoma drobiazgami, które odpowiadają za może jedną dwusetną odbioru książki, cała reszta jest po prostu fantastyczna (nomen omen).
Chociaż...
Brakowało mi w sumie jednej rzeczy; coś, o czym niewielu pisarzy myśli, a co zrobił na przykład Andy Weir pisząc "Project Hail Mary": rysunek schematyczny przedstawiający obszar akcji. Bo pojazd, w którym odbywa się akcja książki, jest naprawdę wielki i skomplikowany. Moja raczej uboga wyobraźnia przestrzenna musiała go sobie porozkładać na pojedyncze "pokoje", żeby w ogóle móc się jakoś w tym galimatiasie zorientować, ale takiego całościowego ujęcia nie miałem i dalej nie mam. A jestem przekonany, że Autor ma w głowie wizualny rozkład "Minotaura" - może warto go kiedyś przenieść na papier?
Jest też wisienka na torcie, a właściwie dwie. Proszę spojrzeć na samą końcówkę:
Jak widać, po pierwsze to nie jest zamknięta całość, ale początek czegoś większego. Po drugie zaś część książki była pisana w Dublinie, czyli praktycznie rzut beretem stąd 🙂 W dodatku całość - czyli kobyłę na 427 stron - Benedykt napisał w niecałe pół roku, co zasługuje moim zdaniem na osobny medal. Czapki z głów.
Będę teraz pilnie wypatrywał kolejnych części i brał w ciemno, nawet w przedsprzedaży.
Moja prywatna ocena: 17/10, ale można ją śmiało zignorować bo jako fanboy Lema na pewno zawyżyłem. Faktycznie, obstawiam, jest coś z 12/10.
Bardzo, bardzo polecam.
P.S. Benedykt podlinkował u siebie do tej recenzji - czuję się personalnie kopnięty przez całkiem spory zaszczyt: Labirynt (4).
Dzięki za dobre słowo. Miło wiedzieć, że „fanfik który spuchł” podoba się właściwym wymagającym odbiorcom, tj. fanom Lema od dziecka.
Pozwoliłem sobie podlinkować twoją recenzję u siebie na blogu, bo akurat zrobiłem „ogłoszenia parafialne” w temacie książki, m.in. o nowej wersji lekko poprawionej. Mam nadzieję, że wyłapałem choć część błędów o których wspomniałeś i na które sam zgrzytałem zębami od miesięcy – niestety, próba pośpiesznego wydania tego jeszcze w Roku Lema obniżyła jakość korekty/redakcji (i tak nieprofesjonalnej, ale – jeszcze obniżyła).
Pożyjemy, zobaczymy, ale wydaje się, że Dalszy Ciąg kiedyś nastąpi. Jakiś poster z „Minotaurem” pewnie też.