Z samego poranka
Gdy kur ranny zapiał
Dzwonimy do friendów
Nim przejdzie nam zapał
Na wypad na wioskę
Gdzie trawa zielona
Gazebo już czeka
I grill, niech ja skonam.
Przybywszy na miejsce,
Skąpani w lenistwie,
Czem prędzej na trawie
Zalegliśmy wszystkie
Więc: dziecko i żonka,
I autor tych bredni
Co rymy próbuje
W ten dzień niepowszedni
Poskładać do kupy
Aż wszyscy chcą płakać.
Zaś dziecko me drugie
Pobiegło poskakać
Na obok stojącej
Piekielnej machinie
Trampoliną zwanej
Zupełnie niewinnie.
Przeleciał nam dzionek
Jak z bicza, tak właśnie,
Bo szybko czas leci
Gdy jest tak słitaśnie.
Był grill, były gadki
Na cztery kopyta
I słońce, i drzemka,
Kto wie, niech nie pyta.
Na koniec sielanki,
Gdy już do karety
Poczęliśmy wsiadać
By wrócić, niestety
Na łono rodzinne,
Słyszymy wrzask wielki
I drugi, aż wszystkim
Odeszły figielki.
Ma córa, spryciara,
Wychodząc z trampoli
Swą nóżką rąbnęła
O kant. O, jak boli!
I paluch sinieje,
I ruszać nie może,
I płacz coraz większy,
Niech ktoś jej pomoże!
Wsiedliśmy w karocę
I dalej, w panice
Silniki grzejemy
By ślicznej pannicy
W niedoli dopomóc.
Za minut czterdzieści
Już pode szpitalem
Jesteśmy na mieście.
Paluch opuchnięty,
Latorośl spłakana,
Recepcja, papiórki,
I hyc na kolana
Mi córa usiadła
Na ławce wśród innych
Nieszczęsnych dzieciaków
Fest poobijanych.
Minęła godzina,
I druga poniekąd,
Nakarmić trza syna,
Więc mleczko (nie bekon)
I jeszcze kibelek
Namierzyć po drodze,
I gościa przewinąć
Bo osrał się srodze.
Tymczasem czas leci,
Paluszek wciąż łupie,
Kolejka długachna,
Lekarze nas w dupie
Tam mają, bo reszta
Dzieciaków wyraźnie
Jest bardziej obita,
Więc całkiem przyjaźnie
Prosimy tych w kitlach
O jakiś painkiller
I dają nam trochę,
Lecz ból nie przemija.
Nareszcie, nazwisko
Znajome przez głośnik
Pędzimy więc sprintem
Kulawym radośnie
Ku pani, co z lekkim
Uśmiechem nas pyta
Cóż stało się dziecku
Że taka rozbita.
Tłumaczy jej córa,
Co stało się wtedy,
Że spadła z trampoli
I teraz wśród biedy
Paluszek sinieje
I boli okrutnie.
Zaśmiała się pani,
I wnet rezolutnie
Objaśniać zaczęła,
Że trzeba oblukać,
Czy kości są całe,
Czy coś tam nie stuka,
I że wśród dzisiejszych
Dziecięcych wypadków,
Hopsalnie królują
W łamaniu tych gnatków.
Dwadzieścia dwa procent
Pacjentów dzisiejszych
To były ofiary
Trampolin. Tych mniejszych,
Tych średnich, a także
Tych wielkich jak słonie.
Dlatego ten uśmiech
Na ustach jej płonie.
Skończyła tłumaczyć
Statystyki złamań
I zaraz kazała
Bez żadnych przekłamań
Na piętro galopem
Się udać. Tam bowiem
Fotograf już czeka
Z urządzeń swych mrowiem.
Poszliśmy, rodzinnie,
Na pierwszy więc etaż,
Po chwili czekania
Pojawił się lekarz,
Co wrychle położył
niebogę na stole,
Ułożył jej nogę
By pstryknąć fotolę,
Rach ciach, lewy profil
I z przodu też fotka,
I znowu do windy
Tuptamy, by spotkać
Za pięć albo dziesięć
Minutek cierpliwych
Tę samą dochtórkę,
Co przedtem. Szczęśliwych
Puścili nas do dom
Po chwili lub pięciu,
Gdyż wyszło, że nie ma
Złamania na zdjęciu.
Jest tylko obicie,
I boleć ma, bowiem
Obite kończyny
Tak mają. Nie powiem,
Bym zmartwił się zbytnio,
Bo gipsu nie chciałem
Parzystokopytnio
U córy swej widzieć.
Ot koniec przygody.
Tak zdarza się, kiedy
Na łonie przyrody
Morderczą skakalnię
Postawi się dzieciom.
Howgh! Rzecze wam autor I z ulgą wraca do pisania prozą, bo taki sześciozgłoskowiec jest strasznie męczacy na dłuższą metę. Wydawało mi się, że co tam, napisać parę rymów, ze szwagrem po pijaku nie takie rzeczy się pisało. A tu masz, kwajegomać, rytm musi być, i rym, i Wogle. I tak w paru miejscach brakuje płynnych przejść, średniówki, stopy i daktyle kuleją srodze, ale mam to gdzieś. Na konkurs nie piszę, nieprawdaż.
Co zaś do wczorajszej przygody, całe szczęście, że obyło się bez bardziej zaawansowanych procedur ortopedycznych. Uff.
[yop_poll id="31"]
Jeżeli chcesz do komentarza wstawić kod, użyj składni:
[code]
tutaj wstaw swój kod
[/code]
Jeżeli zrobisz literówkę lub zmienisz zdanie, możesz edytować komentarz po jego zatwierdzeniu.