Raj jest Hindusem. Z tym, że naturalizowanym w drugim pokoleniu, więc akcent klasycznie irlandzki, żadnych naleciałości. Z wyglądu taki bardziej Alessandro niż Raj: ogorzała twarz, krótkie, ciemne, kręcone kędziory, wiecznie rozgadany. Gdyby chciał, mógłby spokojnie uchodzić za Włocha - wystarczyłoby dodać gestykulację. Ewentualnie Hiszpana, z jakaś niewielką afrykańską domieszką. Tymczasem - indyjscy rodzice.
Kiedyś odwiedzałem pijalnie kawy dość często. Ostatnio jednak ceny gorących napojów poszły ostro w górę. W stolicy za cup of joe płaci się już prawie szóstaka. Na naszym zadupiu nadal można znaleźć miejsca, gdzie cena filiżanki ma trójkę z przodu, chociaż kolejna cyfra niebezpiecznie zbliża się ku dziewiątce, więc prędzej czy później, wiadomo. Jak się ma dzieci, które trzeba zawozić / odbierać do / ze szkół, gdyby tak walnąć kawkę za każdym razem, robi się z tego nagle ponad półtora stówki miesięcznie. Mieć półtora stówki a nie mieć półtora stówki to już razem trzy stówki, czyli praktycznie rata za auto. Stąd też od dawna mocno ograniczyłem wypady do kafejek, co przyszło mi tym łatawiej, że na ostatnie urodziny dostałem od mojej pomysłowej Żony elektryczny młynek do mielenia ziaren, o czym zresztą zdaje się już wspominałem.
No ale raz na tydzień jednak pozwalam sobie na tę odrobinę szaleństwa i zamiast mielić kawę w domu, zachodzę do kafejki, w której za ladą stoi nikt inny tylko wyżej opisany Raj. Gość kojarzy mnie dość dobrze, bo raz - choć ostatnio rzadziej - to jednak bywam tam regularnie, a dwa, kiedyś przy rozmowie wyszło, że składa gamingowego peceta dla syna i wepchałem mu się, nieproszony, z poradami, z których o dziwo skorzystał i nawet mi jakiś czas potem podziękował.
Do rzeczy, moiściewy, na litość boską, do rzeczy!
No to teraz scena właściwa:
Wchodzę, zamawiam cappuccino, Raj tradycyjnie już zagaduje o pogodzie, o ruchu na drodze, o niedawnych wakacjach. Płacę zbliżeniowo, więc wzrok zwrócony na terminal. Zanim maszynka zrobi swoje "bi-bip", rzucam "thanks, see you now". Widzę kątem oka, że Raj podnosi na mnie wzrok i mówi "see you pal, love you!".
Zawiesiłem się.
Jakie, kwajegomać, lowju? Ja rozumiem, stary klient, teraz trzeba się łapać różnych sztuczek żeby zachować konsumenta na dłużej, ale jednak bez przesady...
Trwało to może z sekundę zanim podniosłem kartę płatniczą i włożyłem ją do portfela. W sekundę nie dałbym rady wykombinować żadnej sensownej riposty na takie znienackie publiczne wyznanie uczuć wyższych. Podnoszę niepewnie wzrok znad portfela i widzę, że Raj macha do swojego na oko dziesięcioletniego syna, który właśnie wychodzi w kierunku szkoły. A że drzwi wyjściowe są akurat za moimi plecami...
Tak że tak.
Ostatnio byłem w (dobrej!) chińskiej restauracji, gdzie chińska kelnerka, zapewne pochodząca z Hongkongu albo Singaporu, rozmawiała z nami po angielsku z wyraźnym brytyjskim akcentem i kończyła każde zdanie „darling”.