Dojeżdżam do pracy tramwajem. Ma to swoje zalety. Można poczytać książkę, albo odciąć się od świata słuchawkami, albo jedno i drugie. Albo po prostu stać z bezmyślnym wyrazem twarzy (to jest akurat moje ustawienie domyślne) i pozwolić mózgowi wykonać miękki reset.
Kolejna zaleta to niższy (niż w przypadku dojeżdżania autem) koszt. Może gdyby mieć auto elektryczne i nie musieć płacić za parking - no ale to tylko gdybanie.
No i czas. Pamiętam swego czasu dojeżdżałem do pracy autem, z okolic Laughlinstown w okolice Baggot Street. Przy dobrych wiatrach - 40 minut. Przy złych, sam korek na Waterloo Road potrafił zająć godzinę. A taki tramwaj, myk, myk, 15-20 minut i na miejscu.
Żeby jednak nie było za różowo, są też wady (nie mylić z owadami). Do głównych wad należy tłok, który z braku cylindra rozprzestrzenia się równomiernie po całej objętości tramwaju. Rzecz jasna tylko w godzinach szczytu, poza szczytem jest miło i przestronnie.
Zdarzało mi się już jechać w takim ścisku, że nie było nawet szans sięgnąć ręką do jakiegokolwiek uchwytu (tramwaje jeżdżą dość dynamicznie i warto się czegoś trzymać). Upakowanie było takie, że Huffman mógłby się schować ze wstydu pod kanapę. Masa ludzka przechylała się synchronicznie w rytm jazdy tramwaju, sprasowana niczym śledzie w ciasnej beczce. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby z tego były potem jakieś dzieci.
W centrum wsiadam na ogół na przystanku Harcourt. Jest to jedyny przystanek na całej trasie Zielonej Linii, który ma perony po stronie przeciwnej do wszystkich pozostałych przystanków. Po naszemu, na Harcourt drzwi otwierają się po prawej stronie, a wszędzie indziej po lewej.
Ma to jedną zasadniczą zaletę przy dużym tłoku: jeżeli wsiądzie się na końcu, można w chwilę potem wygodnie oprzeć się o drzwi i nikt nie będzie co chwilę przepychał się w tę i we wtę.
Rano natomiast zwykłem byłem wsiadać na przystanku Stillorgan, ale od niedawna przerzuciłem się na Sandyford. Przyczyna jest prozaiczna: większość parkingów jest koło Stillorgan, a więc w porannym szczycie czasem trudno się w ogóle dopchać do tramwaju od zewnątrz, nie wspominając już o wsięściu do środka. Natomiast w Sandyford jest na ogół cicho i spokojnie, więc kosztem pięciominutowego spaceru (który na dłuższą metę powinien wyjść na zdrowie) można upolować miejscówkę bez większego problemu.
Druga sprawa, która mnie osobiście doprowadza do białej gorączki (chociaż jestem osobnikiem nad wyraz cierpliwym i opanowanym), to brak ogólnej świadomości społecznej w zakresie podstawowych środków higieny osobistej, czyli chusteczek do nosa. Mamy teraz srogą irlandzką zimę, a więc okolice +2 stopni (Celsjusza!), no i większość lokalnych jest już poprzeziębiana. Efekt jest taki, że owe 15-20 minut przejażdżki odbywa się w kakofonii kichnięć, smarknięć i pociągnięć nosem. Czasami mam ochotę zabrać ze sobą w podróż wielką pakę chusteczek do nosa i szczodrze obdarowywać nimi co bardziej zasmarkanych. Póki co radzę sobie jednak za pomocą słuchawek.
Co do scisku to mam doskonale wyrobiony system… (roz)puszczam gazy…czasem lzawiace.. zawsze dziala, co do bujania synchronicznego to szczytowym wyzwaniem byl swego czasu bus PKS z miasta wojewodzkiego do mojej miesciny… i kierowca i pasazerowie musieli golnac na odwage po setce.. eeeehh stare dobre czasy
Wspolczuje jazdy w scisku. Jest jednak cos gorszego (jak dla mnie) – a mianowicie „kwiat irlandzkiej mlodziezy” ktory wieczorami robi sobie przejazdzki zaczepiajac przy tym innych. Gorzej jest na lini czerwonej ale i zielona ma swoj „szczesliwy” kawalek – pomiedzy The Gallops i Ballyogan Woods. Ciesze sie ze juz skonczylam szkole i nie musze tego ogladac 🙂