Z Ęcyklopedyi: zsyłka (ros. ssyłka) pot. wywiezienie skazanego w odległe miejsce i zmuszanie go do pozostania w nim.
No i właśnie. Przydarzyło mi się raz w życiu być zesłanym w nagrodę za wygranie konkursu. O samym konkursie już pisałem więc się nie będę powtarzał, dziś o tym co wydarzyło się później.
Byłem wtedy w ósmej klasie podstawówki. Wygraną była wycieczka do Archangielska, a tak naprawdę to do obozu pionierów jakieś 100 kilometrów na północ od Archangielska (o czym dowiedzieliśmy się dopiero po wylądowaniu w Archangielsku).
Naga prawda była taka, że nikomu nie chciało się fundować mi indywidualnego przelotu, tym bardziej, że miałem wtedy jakieś 13 lat i jeszcze potrzebowałem opiekuna do takich eskapad. Przydzielono mnie więc do grupy harcerzy, którzy akurat lecieli w Rosję w ramach wymiany (czyli: ichnia grupa pionierów przylatała w tym czasie do Polszy i napawała się polską polskością, a my... wiadomo, białe niedźwiedzie, śnieg i wódka).
Ponieważ nigdy wcześniej nie należałem do żadnego harcerstwa, musiałem w trybie niezwykle przyspieszonym wyrobić sobie krzyż harcerski, a także zdobyć mundur wraz z czapką. Jakimś cudem udało mi się to wszystko od kogoś pożyczyć i kilka dni później, ubrany od stóp do głów w fałszywą harcerską zbroję, w towarzystkie równie radośnie przebranych druhów i druhen dymałem busikiem znad morza do Warszawy na Okęcie.
Na tymże Okęciu wszyscy zażyli Aviomarin (pamięta ktoś jeszcze tę nazwę?), ja jednakowoż ze względu na lotnicze koneksje rodzinne zagrałem twardziela i zamiast Aviomarinu pochwaliłem się tylko dużą ilością prowiantu, który zamierzałem spożyć już na pokładzie samolotu. Wraz ze mną twardziela zgrywał jeszcze jeden kolega (nazwijmy go roboczo Rafałem - dalibóg nie pamiętam teraz jak gość miał na imię), który podobno też już kilka razy latał i żadne choroby morskie nie były mu straszne. Po czem zapakowali nas do nieco puszkowatego Tupolewa i polecieliśmy w kierunku świetlanej przyszłości.
W czasie lotu niektórzy musieli skorzystać ze szczodrze rozdawanych przez stewardessy papierowych torebek - myśmy z Rafałem byli jednak twardzi i zgodnie z obietnicą żarliśmy tylko pieczone nogi od kurczaków i zagryzaliśmy je pajdami chleba.
W Leningradzie (jak wówczas nazywał się jeszcze Petersburg) mieliśmy międzylądowanie. Na lotnisku wszyscy powyciągali z toreb jakieś kanapki, kurczaki, słodycze i zaczęli zajadać, myśmy zaś z Rafałem pobiegli z lekko zielonymi twarzami do leningradzkich toalet, gdzie pozostawiliśmy cząstkę siebie. Przed wsiąściem do samolotu do Archangielska spotkaliśmy się jeszcze z lecącymi w drugą stronę naszymi zmiennikami-pionierami, przywitaliśmy się z nimi nieco nieufnie, każdy wybąkał jakieś всего хорошего czy inne привет po czym w zorganizowanych grupach udaliśmy się na pokłady naszych samolotów.
Tym razem nie zgrywaliśmy już z Rafałem twardzieli i zgodnie walnęliśmy po jednym Aviomarinie. Pech chciał, że trafił mi się egzemplarz tabletki nieco już nadgryzionej zębem czasu, no i zamiast ją gładko połknąć, rozgryzłem ją na drobny miał.
Jeżeli ktoś kiedykolwiek chciałby powtórzyć ten wyczyn, niech przedtem ugryzie się mocno w łokieć. Do samego Archangielska miałem twarz wykrzywioną w grymasie obrzydzenia, który nijak nie chciał zejść, jakby mięśnie odmówiły mi posłuszeństwa.
Po wylądowaniu mieliśmy kilka godzin do autobusu w dzicz właściwą, więc pospacerowaliśmy chwilę po mieście (niewiele pamiętam, poza jedną dłuuuuugą ulicą, z jakimś pomnikiem z facetem na koniu), a potem zgodnie zapakowaliśmy się w busik i podśpiewując radosne harcerskie pieśni (ja tylko ruszałem gębą, raz Aviomarin, a dwa nie znałem za bardzo harcerskich piosenek więc czułem się trochę jak na mszy, kiedy to trzeba obserwować i naśladować te wszystkie przysiady i przyklęki otoczenia) pomknęliśmy w stronę bieguna.
Jakieś 100 kilometrów i dwa przystanki na siku dalej już gnieździliśmy się w pokojach wyglądających trochę jak skrzyżowanie taniego hotelu z sanatorium w Ustce. Zagnieździwszy się zostaliśmy oprowadzeni po najbliższej okolicy, ze szczególnym uwzględnieniem wejść i wyjść układu pokarmowego (czytaj: stołówka i wucet) po czym - pozostawieni samopas - zasiedliśmy w swoim pokoju (pokoje były cztero- albo sześcioosobowe, nie pamiętam już), zmęczeni podróżą, z postanowieniem, że gadamy aż się zrobi ciemno a potem idziemy spać.
Przegadaliśmy do rana, kiedy to przyszedł opiekun z informacją, że idziemy na śniadanie. Nikt nam nie powiedział (a sami nie skojarzyliśmy), że na tej szerokości geograficznej słońce zachodzi raz na kilka miesięcy...
Od tego miejsca moja opowieść stanie się nieco niespójna, ponieważ nie da się odtworzyć z pamięci wydarzeń sprzed prawie ćwierć wieku, ze zbyt dużą dokładnością. A ponieważ nie lubię zmyślać, wolę pozostać przy chudych faktach.
Pamiętam na ten przykład, że handlowaliśmy sporo z lokalnymi pionierami. Myśmy mieli ruble, okulary przeciwsłoneczne i inne drobiazgi, a oni mieli ruble, okulary przeciwsłoneczne i inne drobiazgi - tak więc handel kwitł na całego.
Pamiętam, że przez dwa tygodnie pobytu tylko raz dali nam mięso na obiad - a tak to zazwyczaj kartofle z ziemniakami tudzież sałatki, ryż albo makaron. I chyba raz były lody na deser. Przed każdym posiłkiem darliśmy się na całe gardło (z beznadziejnym akcentem) "приятного апетита дорогие пионеры!" a oni na to odwrzaskiwali równie nieudacznym polskim "smacznego kochani harcerze!", i dopiero można było jeść.
Pamiętam, że na okolicznej rzece (płynącej leniwymi zakolami) zorganizowano kąpielisko - odgrodzono spory kawałek rzeki drewnianymi palami, posadzono na nich ratownika i mogliśmy się normalnie kąpać. Moje pierwsze wejście do tej rzeki skończyłoby się bardzo tragicznie, ponieważ - przyzwyczajony do łagodnie schodzącego dna Bałtyku - polazłem do przodu jeden krok i ku swemu zdumieniu znalazłem się od razu pod wodą. Ponieważ moja umiejętność pływania do dzisiaj pozostaje na poziomie gdzieś między głazem polodowcowym a wikingowym toporem bojowym, gdyby nie ratownik, który mnie w ostatniej chwili dostrzegł, byłbym karmił tamtejsze rybki.
Pamiętam, jak pobiliśmy się o coś z kolegą. Kolegę owego spotkałem potem całkiem przypadkiem w pociągu, pod koniec studiów, i obydwaj próbowaliśmy sobie przypomnieć o co wtedy poszło - nie wiadomo. Walkę przegrałem, na szczęście obyło się bez złamanych kości czy śladów krwi - ot, pacnąłem trzy razy dłonią w podłogę i się ode mnie koleżka odczepił. Jak mi potem opowiadał, ku wielkiej uldze, bo też nie lubił się "bić" i bał się tej "bójki" tak samo jak ja.
Pamiętam, jak raz przyjechała jakaś lokalna telewizja i jako jedyny władający w miarę poprawnym rosyjskim musiałem udzielić wywiadu na temat tego jak nam tam wszystkim dobrze i szczęśliwie.
Pamiętam, jak wracając do Polski, zrobiliśmy w Archangielsku zakupy - ja kupiłem sobie kątomierz, lustrzankę dwuobiektywową marki Ломо oraz dwa kilogramy chałwy, która w tamtych czasach była w Polsce towarem wysoce deficytowym, a także litr kwasu chlebowego, który mi strasznie zasmakował.
Z drogi powrotnej nie pamiętam za wiele - chyba tylko tyle, że ani chałwa, ani kwas nie dotarły do Polski - przepuściłem je bowiem po kawałeczku przez własny przewód pokarmowy i pozostawiłem gdzieś po drodze...
Z ludźmi, których wtedy poznałem, utrzymywałem jeszcze kontakt przez kilka lat. Pamiętam, wymieniłem ze trzy listy z jakąś dziewuszką z Rosji, bodajże Tamarą, do której pisałem koślawymi bukwami, że w Polsce jest wszystko w porządku, a ona mi odpisywała, że w Rosji też. Pamiętam trochę tego kolegę, z którym się "biłem", okazało się, że skończyliśmy potem tą samą uczelnię, tylko na różnych latach i wydziałach. I raczej niczego więcej nie zapamiętałem, a szkoda, bo nie za często zdarza się człowiekowi wypad na tak daleką północ i trzeba takie wspomnienia hołubić.
Co niniejszym czynię.
Aviomarin jest wciąż do kupienia
Historia godna opowieści. Myslałem, że na koniec się jeszcze jakiś mały romans wyokroi, no ale nie można mieć wszystkiego.Może zobacz sobie teraz ten Archangiesk na google maps czy coś :). Kurde, troche Ci jednak zazdroszcze 😛
Skąd ja to znam…? Jak pojechaliśmy na obóz do Połtawy, to nam, po drodze chyba, wytłumaczyli (o ile dobrze pamiętam), że tak naprawdę, to nie do Połtawy, tylko obok, do Kremenchuka…
Obok = coś koło 100 km. A w rzeczywistości wylądowaliśmy w obozie pionierów (żadnych tam, panie, namiotów nie było – same murowane budynki, to co to za obóz…) obok wioski Omelnik, jakieś 25 km od rzeczonego Kremenchuka…