Zauważyłem, że gros wpisów z ostatnich kilku dni dotyczy albo Juniora i jego ostatnich przygód (żarcie, spanie, wydalanie), albo technicznych szczegółów bloga. Nic dla "normalnych" zjadaczy bitów, żądnych ciekawostek ze świata albo przynajmniej czegoś niebędącego paplaniną o wtyczkach lub pieluszkach.
Gwoli ścisłości: staram się tutaj minimalizować tematykę "a-ti-ti-bobasku", ponieważ istnieje w Sieci już istne zatrzęsienie blogów o dzieciach i dodawanie jeszcze jednego byłoby po prostu głupie. Zapewniam, iż Junior otrzymuje solidną dawkę "a-ti-ti-bobasku" każdego dnia, jednak nie zamierzam się o tym tutaj rozpisywać, no bo ileż można 🙂
W związku z powyższym dziś kolejna recenzja gry planszowej, na którą niedawno namówił mnie mój "planszówkowy znajomy", i którą chętnie nabędę w wersji pudełkowej, o ile czas i fundusze pozwolą.
Gra wabi się "Hej! To moja ryba!" (po naszemu: "Hey, That's My Fish!") i jest całkiem interesująca. Ma też jedną istotną właściwość: doskonale nadaje się do zabawy z dziećmi, pozostając jednocześnie zaawansowaną planszówką, której mistrzowskie opanowanie może zająć lata.
Gra odbywa się na planszy złożonej z sześciokątnych pól: osiem rzędów pól, po siedem lub osiem pól w każdym rzędzie (siedem w parzystych, osiem w nieparzystych). Każde pole reprezentuje bądź rybę, bądź dwie ryby, bądź też trzy ryby. Pola są dostarczane osobno, ponieważ układ planszy jest za każdym razem losowy (a więc, trzeba przed każdą partią rozłożyć pola planszy w osiem rzędów).
Do gry potrzebne są też pionki (pingwiny). Całkowita liczba pingwinów każdego gracza zależy od ilości graczy biorących udział w rozgrywce: przy dwóch graczach każdy ma po cztery pingwiny, przy trzech graczach - po trzy, a przy czterech graczach - po dwa. Dzięki temu niezależnie od liczby graczy, łączna liczba pingwinów na planszy będzie w miarę taka sama, dzięki czemu unikniemy przeludnienia (pardon, przepingwinienia).
Celem gry jest uzyskanie jak największej ilości ryb.
Gracze wykonują ruchy po kolei.
W pierwszej fazie gry każdy z graczy dostawia swoje pingwiny na planszę, na pole z jedną rybą, po jednym pingwinie w każdej kolejce. Po zakończeniu tej fazy (trwa ona, w zależności od liczby graczy, dwie, trzy lub cztery kolejki), zaczyna się faza druga czyli przesuwanie pingwinów po planszy.
Przesuwać pingwina można wyłącznie po linii prostej (pola są sześciokątne, więc jest maksymalnie sześć kierunków do wyboru); nie wolno przeskakiwać nad innymi pingwinami (ani przeciwnika, ani własnymi).
Pole, które pingwin właśnie opuścił, jest zdejmowane z planszy i trafia do puli zdobytych ryb gracza, który wykonał ruch. W miejscu takiego zdjętego pola powstaje dziura (przerębel...), przez którą nie wolno przechodzić, ani na której nie wolno się zatrzymywać.
Jeżeli pingwin gracza wykonującego ruch nie ma możliwości przesunięcia się (bo jest otoczony przez inne pingwiny lub dziury), jest bezpowrotnie zdejmowany z planszy, a płytka, na której stał, trafia do puli punktów tego gracza. Zdjęcie pingwina, który nie ma ruchu, nie jest traktowane jako kolejka (gracz po zdjęciu swojego pingwina z planszy nadal może przesunąć innego pingwina).
Gracz, któremu skończyły się pingwiny, czeka na pozostałych graczy.
Po zdjęciu z planszy ostatniego pingwina, liczymy ryby (jedna, dwie lub trzy za każde zebrane pole). Wygrywa gracz, który zebrał ich najwięcej.
Jak się nietrudno zorientować, po kilku pierwszych ruchach w planszy zaczyna się robić coraz więcej dziur, które wreszcie dzielą planszę na mniejsze kawałki. Cała strategia polega na tym, żeby wyciąć sobie największe kawałki tego "tortu", jednocześnie blokując pingwiny przeciwnika.
Ponieważ układ planszy jest za każdym razem inny, nie da się tutaj ustalić jakiejś ścisłej strategii (jak w szachach czy w warcabach). Gra jest dynamiczna i pełna ciekawych zwrotów akcji, a zarazem na tyle prosta, że można w nią grać z sześciolatkiem.
Na koniec kilka zdjęć (fotki pochodzą z portalu http://boardgamegeek.com):
Z czterolatkiem też można grać ale jest to jedna z nudniejszych gier w jakie byłam zmuszona grać 😛