Oczywiście, po uśrednieniu.
Teraz szybciutko o tym, jak w Irlandii robi się prawo jazdy.
Process jest tu nieco inny, niż w Polsce: zdaje się egzamin teoretyczny, na podstawie którego dają człowiekowi takie specjalne jakby "prawo jazdy do nauki jazdy" (po naszemu: Learner Permit), które upoważnia okaziciela do prowadzenia pojazdu w swojej kategorii wagowej, pod warunkiem jednakże, że (a) będzie mieć przyklejoną z przodu i z tyłu naklejkę z wielkim, czerwonym "L", (b) prowadzi auto wyłącznie w towarzystwie innego kierowcy, który ma pełne, europejskie prawo jazdy, oraz (c) nie będzie jeździć po drogach szybkiego ruchu (a więc autostrady z limitem prędkości 120 km/h). Następnie, kiedy kierowca uzna, że umie jeździć na tyle dobrze, że gotów jest podejść do egzaminu praktycznego, zapisuje się na ów egzamin, zdaje go (jak się uda) i wymienia prawko tymczasowe na pełne, a naklejkę z L-ką ściąga i na dwa lata przykleja tam dużą, czerwoną literkę N (jak New Driver). Z literką N można już jeździć samodzielnie i bez żadnych ograniczeń - jedyne, czym różni się kierowca z N od kierowcy bez naklejek jest maksymalna ilość punktów karnych, po których tracimy prawko (7 zamiast 12).Learner Permit jest ważny przez dwa lata, potem trzeba go odnowić. Jeszcze do niedawna można to było robić dożywotnio, ale jakiś czas temu władze się połapały, że mnóstwo kierowców nadużywa tego przywileju i jeżdżą na Learner Permit przez całe dziesięciolecia, ignorując w dodatku przepis o konieczności zabrania ze sobą drugiego kierowcy. Dlatego od niedawna Learner Permit można odnowić tylko raz, co oznacza, że maksymalny okres, przez jaki można jeździć z L-ką wynosi 2+2=4 lata (plus trochę, jeżeli zapiszemy się na egzamin na samym końcu tego czteroletniego okresu). Jeżeli po czterech latach nie zapiszemy się na egzamin praktyczny, tracimy LP i musimy zaczynać cały proces od początku.
Żonka moja wpadła na pomysł zrobienia prawa jazdy w okolicach 2009 roku. To jeszcze były czasy, kiedy można było przedłużać LP "w nieskończoność" - w ten sposób "doturlała się" z L-ką do roku 2017, kiedy to dostała od RSA pismo, że trzeba albo srać, albo opuścić wychodek. Czyli albo się zapisuje na egzamin praktyczny, albo traci L-kę. Było trochę paniki, ale w sumie już od jakiegoś czasu wiedzieliśmy, że ten dzień nastąpi. Dlatego wyciągnęła ze strychu stare, zakurzone podręczniki z przepisami o ruchu drogowym (podczas egzaminu praktycznego pytają o różne głupoty typu limity prędkości czy znaki drogowe), zamknęła się na tydzień w łazience z wanną pełną ciepłej wody i tylko kazała sobie donosić kubki z herbatą. W międzyczasie wzięła jedną czy dwie lekcje z instruktorem - tak na wszelki wypadek, bo przecież jeździć już umie, jak stary kierowca. Ale instruktor to instruktor, podpowie co robić (i czego nie robić) na egzaminie. Okazało się, że tych rzeczy, które trzeba robić (lub nie) jest całkiem sporo: nie wolno być zbyt grzecznym i wpuszczać aut z podporządkowanej, należy wykonać przeszczep szyi, najlepiej od puchacza, żeby móc kręcić głową 720 stopni dookoła, trzeba do perfekcji opanować cofanie po łuku (pytałem, czy może być kusza lub jakaś inna broń miotająca - niestety nie, tylko łuk), parkowanie przodem i tyłem oraz nazewnictwo wszystkich, nawet najbardziej egzotycznych znaków drogowych. I tak dalej, i tak dalej - lista jest długa.Wreszcie nadszedł dzień egzaminu.
W Irlandii zdawalność przy pierwszym podejściu jest sporo wyższa, niż w Polsce. Wynika to głównie z faktu, że nie ma tu koperty, a więc oceniane są wyłącznie faktyczne umiejętności i wiedza kierowcy. Niemniej jednak tak całkiem różowo też nie jest - oficjalne statystyki zdawalności podają liczby między 40% a 70%, w zależności od regionu, w którym zdajemy (tu więcej szczegółów). W Naas, gdzie znajduje się najbliższy nam ośrodek egzaminacyjny, zdawalność ta jest odrobinę poniżej 50%, a więc należy się spodziewać co najmniej 2-3 podejść. Poprzedniego dnia doprowadziliśmy samochód do stanu "igła", ponieważ po pierwsze nie chcemy, żeby nam w aucie podczas egzaminu coś latało luzem po bagażniku, a po drugie instruktor to też człowiek i przyjemniej mu się siedzi w aucie porządnie wysprzątanym i wyczyszczonym. Egzamin przeczekałem w pobliskiej kafejce, siorbiąc czarną jak smoła kawę i trzymając kciuki zaciśnięte tak, że prawdopodobnie będę potrzebował interwencji ortopedycznej, żeby doprowadzić je do stanu jakiej takiej używalności.I co?
No i, kurdę, zdała za pierwszym podejściem, na przekór statystykom i pesymistom! Tak więc od teraz mogę legalnie jeździć na bani (jako pasażer!). Nie planuję nadużywać tego przywileju, ale jednak - mogę. Jakbyśmy się kiedyś wybrali w jakąś dłuższą trasę (jak na przykład w wakacje 2015, więcej szczegółów tu, tu, tu, tu i tu), od teraz jest kierowca (kierownica?) na zmianę.
Gratulacje dla nowej Kierownicy 😉 od innej Kierownicy, takiej co przeczac statystykom odwala wieksza kilometrówke niz przecietny Kierowca, z wyboru i radosnie 😉 Tym wieksze gratulacje, ze choc nauczylam sie jezdzic wczesniej niz sie nauczylam chodzic na obcasach to jednak nie zdalam za pierwszym razem, ani nawet za drugim – dopiero za trzecim, bo to byly lata 90te na Planecie Ojczystej, czyli czasy legendarne w dziedzinie egzaminacyjnej 😉
W takim razie ja musiałem mieć niezłego farta, ponieważ zdawałem egzamin na PJ w 1992 roku i chociaż do dziś uważam się za kiepskiego kierowcę, wtedy zdalem za pierwszym podejściem. Na Małym Fiacie, co przy moich gabarytach wzdłużnych przypominało trochę tę scenę z „Akademii policyjnej”, w której Hightower próbuje się wbić do auta. Obeszło się na szczęście bez wyrywania przedniego siedzenia, ale i tak prawie wykonałem szyberdach czaszką.
Ja w 93, wszystkie 3. Podejrzewam, ze lokalizacja nie pomogla – Stolyca. Ja farta nie miewam z zasady, najwyzej brak niefarta sie trafia 😉
Pierwszy raz uwazam do dzis ze zostalam skrzywdzona, a w obliczu krzywdy zawsze „baranieje”czyli wpadam w stupor, wiec nie umialam sie obronic, a pózniej, jak mnie odetkalo, to sie unioslam honorem i „jak nie to laski bez, wiez mnie gosciu do osrodek, jak pania hrabinie, bo skoro nie zdalam to nie zamierzam sie wysilac”, drugi raz ewidentnie nawalilam i zero wymówek, wiec to nie tak, zem nieobiektywna 🙂 ale bylo minelo i zmiescilam sie w sredniej osrodka – na grupe zdawala jedna osoba, a srednio 3-5 podejsc 😀
Ja zdawałem na Zadupiu Górnym, stąd pewnie większe szanse. Chociaż z drugiej strony babka, z którą jeździłem w parze przez cały kurs, zdała dopiero za siódmym podejściem, więc chyba jednak fart.
Zdawałem nieco wcześniej i wydawało mi się, że praktycznie niemożliwe było nie zdać. Ponieważ byłem egzaminowany jako ostatni to mój egzamin praktyczny obejmował włączenie się do ruchu, jazdę na wprost, skręt w lewo na rondzie, zawrócenie na dwujezdniowej drodze (po łuku), zwykły skręt w prawo i zaparkowanie przy krawężniku. Inni o ile pamiętam mieli jeszcze cofanie do bramy. Egzamin teoretyczny był jeszcze bardziej zabawny – bardziej jak klasówka, którą wszyscy powinni zdać. Czasy się zmieniły…
Widzisz, Twój głos to głos rozsądku. A z tym ręcznym to głos gości, którzy wymyślają przepisy z dupy. I potem się okazuje, że ślimak to ryba, albo że banan jest niewłaściwie wyprostowany. Tak że tego, ten…
To gratuluję! Super, że tak poszło.
A nie musiała Twoja Połówka wykupić lekcji z instruktorem? Może dlatego, że zdawała praktyczny tyle lat temu? Niektórzy twierdzą – nie wiem, bo nie jestem na bieżąco – że teraz trzeba mieć 10 godzin z instruktorem.
Dokładnie tak. Te obowiązkowe 10 godzin wprowadzili jakoś stosunkowo niedawno, a moja Kierownica zaczynała w 2009, jeszcze przez dinożarłami.
Kierowcy z Nką mają też niższy limit alkoholu we krwi, który kwalifikuje ich do prowadzenia samochodu w świetle irlandzkiego prawa. Okrągłe zero o ile się nie mylę.
Anieśka również robiła papiery w Naas. W głowie się nie mieszczą niektóre cuda, których egzaminator wymagał. Z zaciąganiem ręcznego na światłach na czele. Szczęśliwie tylko na czerwonym. Podobnież żeby na środku skrzyżowania nie wylądować, gdyby ktoś zdecydował nam się w d…ę wjechać
Z tym ręcznym na światłach to osobna historia jest. Egzaminator wymaga tego wyłącznie przy ręcznej skrzyni biegów, a moja Małża robiła na automat. Niestety, instruktor o tym nie wiedział i bidula dzielnie zaciągała ręczny na każdym stopie i czerwonym. Dostała przez to trzy ekstra punkty karne, przez co prawie oblała. No ale prawie to prawie, teraz już jeździ pełną gębą i o egzaminie ledwie pamięta 🙂
Nigdy nie zdarzyło mi się zaciągać ręczny na światłach, nawet jadąc z ręczną skrzynią. Nawet nie miałem pojęcia o takim wymogu/zaleceniu. Inna sprawa, że zawsze trzymam wciśnięty hamulec (lub przełączam na P jeśli postój będzie bardzo długi). Dodatkowo multi collision break sprawia, że zaciąganie ręcznego na światłach jest chyba zupełnie bez sensu. Nie wspominając o wydłużonym czasie potrzebnym do ruszenia.
Jest takie słowo kierowczyni. 🙂 Gratuluję. I pozdrawiam,
Nie wiem jak trafiłeś do mnie, ale już się cieszę, że pomimo innych matematycznych postów znalazłem coś co jednak mnie dotyczy (czyt. Irlandia, opuszczona przeze mnie kilka lat temu).
No i kwestia przyglądania się kierowcom na drodze, też jakby z punktu widzenia kierowcy autobusu (niedawno upieczonego) mnie pochłonęło.
Kobiety za kierownicą? Fakt, można by polemizować, a już na pewno nie szufladkować.
Gratuluję sukcesu za 1 razem.
Wyobrażam sobie, że do upieczenia autobusu trzeba mieć cholernie wielki rożen…
P. S. Trafiłem do Ciebie przez akcję Tucholskiego zdaje się.