W ostatni weekend mój nienarodzony (jeszcze) syn zrobił nam trochę zamieszania. Otóż w trakcie standardowej wizyty u polskiej pani dochtór, takiej co to się gówniarza ogląda przez specjalne ultradźwiękowe okienko, waży się go i mierzy, i szturcha tym takim czymś, żeby się lepiej ustawił do kamery, żonę złapał skurcz, a za chwilę drugi. Pani dochtór stwierdziła: zaczyna się, jak nic! Proszę teraz szybciutko do szpitala - i rodzić!
Pojechali my naówczas do rzeczonego szpitala, z córą na pokładzie (całą uchachaną, że wreszcie będzie bratek), dzwoniąc po drodze do znajomych, którzy zobowiązali się pomóc w Godzinie Zero.
Niestety, zgodnie z prawami Murphy-ego, znajomi nie odbierali telefonu, w związku z czym zadzwoniliśmy jeszcze do znajomych "zapasowych", którzy jednakowoż też nie odbierali, a następnie do jeszcze jednych znajomych, którzy się tam kiedyś deklarowali, że gdybyśmy potrzebowali, mamy do nich walić jak w dym. Ci również okazali się być off-line, tak więc dopiero będąc w szpitalu udało nam się dodzwonić do jeszcze jednych (czwartych już z kolei, o ile dobrze liczę) znajomych, którzy co prawda chwilowo byli poza Dublinem, ale jak usłyszeli, że rodzimy, i że wsparcie potrzebne, zwinęli się w trymiga i już za czterdzieści minut córa opuściła szpital w ich towarzystwie. Trochę zawiedziona, że jeszcze nie zobaczy bratka, ale też trochę ucieszona, bo już jej się nieco zaczynało nudzić.
W tak zwanym międzyczasie oddzwonili pierwsi znajomi, pytając o co chodzi, zaraz potem drudzy i trzeci, a także rozdzwoniły się babcie, którym chwilę wcześniej wysłałem krótkiego acz treściwego sms-a o treści "rodzimy".
Tym samym pozostaliśmy samodwój, na zatłoczonej nieco sobotniej "izbie przyjęć" szpitala. Żona zaległa na łóżku i czekała na skurcze, pielęgniarka podłączyła ją do KTG, maszyna zarejestrowała jeden skurcz po czym zaczęła wypluwać z drukarki całkiem płaską linię.
Po trzech godzinach, jednym lunchu i niezliczonej ilości pielęgniarek zaglądających nam za parawan i pytających, czy wszystko jest ok, przyszedł w końcu pan dochtór, zbadał ofiarę, po czym stwierdził, że nic się nie dzieje, fałszywy alarm, spadówa do domu.
Trochę-śmy byli zawiedzeni takim obrotem sprawy, ale cóż było czynić.
Pan dochtór na odchodnym rzekł jeszcze, że na jego oko to mamy przed sobą jeszcze jakieś 3-4 dni. To było przedwczoraj, tak więc trzymam telefon przy dupie, naładowany na 120 procent, i czekam aż się Zacznie.
trzymam kciuki za Szanowną Małżonkę i Synka. Dbaj o nich 🙂
świetny blog