Stali Czytelnicy tego blogu prawdopodobnie już domyślają się o czym będzie dzisiejszy wpis (słowo - klucz: "patelnia"), a Czytelnicy "doskoczni" za chwilę się dowiedzą.
Jestem wielkim fanem serii Samsung Galaxy Note. Używałem Dwójki i Trójki (tę ostatnią udało mi się kilka razy skutecznie przetestować w charakterze detektora grawitacji: rzucamy Trójką o glebę i sprawdzamy, czy spadnie i się rozgwiździ w trzy kupy czy będzie lewitować - rozgwiździła się za każdym jednym razem, teraz się nie lubimy z ubezpieczalnią), obecnie od prawie dwóch lat używam Czwórki...
...a Piątki nie dorwałem wyłącznie dlatego, że Samsung zdecydował się nie wypuszczać tego modelu w Jewropie. Siódemka, której premiera miała miejsce całkiem niedawno, o czym zresztą wspominałem...
... zapowiada się całkiem sympatycznie, o ile oczywiście ktoś lubi lekko wygięte ekrany, korzysta z rysika oraz ma palce pianisty. Ja spełniam te wszystkie wymagania, a ponadto jestem obrzydliwym fan-boyem marki, więc nawet gdyby nowa Patelnia miała jakieś wady, udawałbym, że ich nie widzę. Ale oczywiście żadnych wad nie ma! 😉
Żadnych?
Nie! Jedna mała osada Galów ciągle broni się...
Okazało się całkiem niedawno, dosłownie kilkanaście godzin temu, że koreański mistrz Patelni postanowił wycofać 24 miliony egzemplarzy Note 7 już wysłane do operatorów komórkowych na całym świecie, ponieważ niektóre z nich wybuchają.
Opcja byłaby prawdopodobnie całkiem sensowna wśród abonentów niektórych krajów arabskich, jednak wówczas wymagany byłby nieco wyższy procentaż owych wybuchowych egzemplarzy. Tymczasem jednak statystyka pokazuje, że wybucha średnio zaledwie jeden telefon na 685 tysięcy.
Zagralibyście w rosyjską ruletkę, w której szansa trafienia na kulę wynosi jeden do sześciuset osiemdziesięciu tysięcy?
Hm. No właśnie.
Dlatego też wszyscy, którzy już, już ostrzyli sobie uzębienie na nową Patelnię, będą musieli poczekać do końca października - dopiero wówczas bowiem Samsung planuje odesłać Patelnie odwybuchowione.
Dziwny świat, zaiste.
Mnie sie przed dekada trafil laptok z wybuchowa bateria. Nie wybuchla mi wprawdzie, ale zdechla tuz jak konczyl sie recall tych modeli, o czym (o recall’u oraz problemie) dowiedzialam sie probujac zamowic nowa baterie.
W zwiazku z powyzszym przeprowadzilam surrealistyczna dla konsultantki rozmowe telefoniczna. Dla mnie nie, bo po 2 latach na Wyspie bylam juz weteranka w sprawach reakcji tubylcow na ciag znakow tworzacych tak moje imie jak i (w szczegolnoci) nazwisko (duzo szeleszczenia).
Zabawy w procedura recall’owa trwaly tak dlugo, ze stracilam cierpliwosci, wyjelam wybuchowa i wlasciwie martwa baterie z laptoka i tym sposobem zyskala wysoce kompaktowy model desktopa? desktopu?
“desktopa”. Chyba. No chyba że nie, wtedy “desktopu” :>
Taki bezbateryjny laptop, o ile tylko ma wyjście HDMI, jest idealną podkładką pod telewizor.
Znajomy swego czasu próbował skorzystać z właśnie dobiegającej końca gwarancji producenta. Kolega też ma dużo szeleszczących głosek w nazwisku i też miał z tym ubaw. Azjata na drugim końcu linii dwoił się i troił żeby się przegryźć przez te wszystkie chrząszcze szczebrzeszyńskie. Potem kolega czekał chyba z pół roku, wydał fortunę na telefony do supportu, wreszcie się wkurzył i kupił nowego złoma.
A z innej beczki, mi się kiedyś zepsuło urządzenie klasy HP iPaq (to było jeszcze w czasach, kiedy o smartfonach nikt nie słyszał) i musiałem go oddać do serwisu (w ramach gwarancji), i bardzo zaskoczyłem panów w sklepie (za pośrednictwem którego oddawałem i potem odbierałem sprzęt do/z serwisu) kiedy poprosiłem o nową, przedłużoną kartę gwarancyjną. No bo tak: zabawki nie miałem przez prawie miesiąc (tyle zajęło serwisowi naprawienie awarii), a zgodnie z zapisem w karcie gwarancyjnej czas trwania każdej naprawy należy dodać do okresu gwarancji. Zdaje się, że byłem pierwszym klientem, który ten przepis wyegzekwował w tamtym sklepie 😉
Kupujac moj pierwszy laptop w minionym stuleciu, tez na Wyspie (Compaq nota bene, jak jeszcze byl samodzielna marka 🙂 ), bylam prawdopodobnie jedyna osoba w owym roku, ktora kupila go bez 3-5 letniego pakietu ubezpieczeniowego. Opor stawiali mi straszliwie, az w koncu zapytalismy, juz kierownika stoiska laptokowego, czy jest jakis powod dla ktorego nie chce mi tego laptopa sprzedac, bo wszystko na to wskazuje. Jak nie wiadomo o co chodzi to chodzi o pieniadze – prowizja od ubezpieczenia dla sprzedawcy…
On byl z wystawy ten ogryzek co sprawilo, ze a) oszczedzilam jakies dwie stowki i podle odmowilam wydnia ich no to ubezpieczenie, a b) baterie do niego dostalam dopiero po tygodniu, co bylo chyba proroctwem w sprawie obecnego desktopa, z tym, ze nie na pewno, bo moze desktopu.
Nie musze dodawac, ze za wyjatkiem baterii i starczej ospalosci staruszka Compaqa, nic mu nie dolega? 😉
W czasach sprzed smartfonow to mialam tylko Jornade – zawsze mialam slabosc do wbudowanych klawiatur :D.