Kilka dni temu zagadał do mnie znienacka Przemek Bujko. Osobnik ów wyraził chęć wyprowadzenia mnie na spacer w Marlay Park. Dałem się bez większych oporów namówić (pomimo tego, że mama mówiła, nie zadawaj się z obcymi w Internecie itd). Tym samym wczoraj w okolicach południa, ze swoją Małżą pod pachą oraz z kurtką przeciwdeszczową pod drugą pachą, dreptałem na spotkanie kolejnego polsko-irlandzkiego bloggera-ignormatyka.
Spacer był nader płodny (i proszę bez skojarzeń, ja wiem, że 69% Polaków znajdzie coś dwuznacznego w każdym zdaniu, ale spróbujmy jednak zachować resztki powagi), Przemek przyprowadził ze sobą czwórkę zwierzaków, z czego połowa okazała się naszego gatunku (a reszta uganiała się dookoła na ośmiu nogach, merdając bądź szczekając). Przespacerowaliśmy prawie półtora godziny, zrobiwszy w tym czasie, na moje oko, ze sześć-siedem kilometrów. Przegadaliśmy dużo tematów, było bardzo sympatycznie i niewykluczone, że za jakiś czas urodzi się z tego jakaś kawka bądź nawet herbatka w większym gronie.
Ponieważ pogoda dopisywała, pożegnawszy się z Przemkiem i jego dwunastonożną trzódką, udaliśmy się w linii niemalże prostej na wakacje pod gruszą, czyli do znajomych koniarzy mieszkających na zadupiu gdzieś pod Kildare. Tam odbyliśmy z dzieciakami kolejny spacerek wzdłuż rzeczki, podziwiając motyle, ślimaki oraz gaworząc do dupie Maryni. A potem, aż do wieczora, siedzieliśmy na świeżym powietrzu, wdychając cudnie pachnący dym z ogniska, żrąc pieczone kieł-baski i upajając się szeroko pojętym nicnieróbstwem.
Oby więcej takich weekendów.
Tymczasem dziś od wczesnych godzin porannych dmie, duje, dmucha i świszczy, a do tego leje, pada i mokro. Pogoda, w nocy niemal huraganowa, rano nieco się uspokoiła - tylko ten deszcz, drobny, upierdliwy, włażący w każdy nieosłonięty zakamarek i śpiewający rzewnie na rynnach i blachach dachów.
Nie ma to jak w domu.
Dzieki za spacer.
jak jeszcze powiesz, ze do tego były pieczone zimniaki w dogasajacym ognisku to ja bardzo zazdraszczam 🙂