Opowiem dziś jak to kilka lat temu o mało nie kupiliśmy Toyoty Aygo, a także co może wyniknąć z nocnej jazdy samochodem.
Mniej więcej pięć lat temu, niedługo po tym jak udało mi się zdobyć upragnioną pracę i zaczęliśmy się czuć w miarę swojsko, wpadliśmy na pomysł, że przydałoby się własne auto. Dziecko w drodze, do najbliższego szpitala 40 km, tyleż do najbliższego supermarketu - bez auta ciężko.
Jako że mieliśmy przedtem (jeszcze w Polsce) bardzo złe doświadczenia z używanymi samochodami, postanowiliśmy kupić nowe auto. Po krótkim namyśle stwierdziliśmy, że nie ma sensu szaleć, i że kupimy Aygo. Kosztowało wówczas około 12K€, było malutkie i - co najważniejsze - jeździło. Jedyna potencjalna wada tego autka jest taka, że jest ono czteroosobowe, ale stwierdziliśmy wtedy, że dla naszej małej rodzinki wystarczy.
W tym samym czasie zapowiedział się do nas z wizytą znajomy (z Polski) z rodziną. Rodzina niewielka (żona z córką), miejsce do spania mieliśmy, cieszyliśmy się że ktoś chce nas odwiedzić i że będzie można pokazać ludkom okolicę. Tu jednak pojawił się mały problem - jak my ich pomieścimy do czteroosobowego auta?
W ten oto sposób, w okolicach września 2006 staliśmy się dumnymi posiadaczami Toyoty, owszem, ale nie Aygo tylko Yaris. Dzięki temu byliśmy w stanie pokazać znajomym mnóstwo fajnych miejsc w okolicy, a także - co istotne - przywieźć ich z lotniska w Dublinie (a także odwieźć ich tydzień później).
Z przyjazdem tym wiąże się krótka opowieść - otóż jak to często bywa z tanimi liniami lotniczymi, opóźnienie jednego lotu pociąga za sobą - na zasadzie lawiny - opóźnienia innych lotów. Nasi znajomi trafili na taką właśnie lawinę i okazało się, że zamiast przylecieć o 21:00 będą do odebrania dopiero około północy.
Informację tę dostaliśmy już będąc w drodze do Dublina - niewiele myśląc chwyciłem za telefon, zadzwoniłem do kolegi mieszkającego w sztolicy z pytaniem czy nie przekoczowałby nas przez 2 godziny bo nie chce nam się tkwić na lotnisku. Kolega zgodził się (twierdził nawet, że się ucieszył z naszej wizyty - nie wiem ile w tym prawdy jako że była to wizyta zupełnie nieoczekiwana). Końcem końców okazało się, że lot jest spóźniony jeszcze bardziej, u znajomego siedzieliśmy do wpół do drugiej w nocy a znajomych z Polski odebraliśmy z lotniska około drugiej.
Trasa z Dublina do Donegal zajmuje około trzech godzin. Ponieważ wtedy jeszcze nie byliśmy zbyt otrzaskani z lokalną geografią, zajęło nam to prawie cztery godziny. Tak więc na miejscu byliśmy przed szóstą rano.
Po drodze było dość wesoło - w niedużym autku jakim jest Yaris siedziało 5 osób i wszyscy się mocno starali, żeby kierowca nie zasnął. Były kawały, były opowieści, były nawet nieśmiałe próby wokalne - jednak w okolicach 5:00 moja percepcja sięgnęła poziomu przyzerowgo - zużywałem 120% uwagi na to, żeby nie zasnąć, pozostałe minus dwadzieścia procent było zdecydowanie niewystarczające do bezpiecznej jazdy. Doszło nawet do sytuacji, w której zapomniałem skrócić świateł (coś jechało z naprzeciwka), kolega do mnie mówi "skróć światła", ja kiwam głową i nic nie robię. Musiał się na mnie wydrzeć i dopiero skróciłem. Po tym wydarzeniu zjechałem pomału na pobocze (było to około 30 km od domu) i spędziłem kolejnych 10 minut na intensywnym spacerowaniu dookoła auta, przysiadach, machaniu rękoma i inhalacją chłodnego, nocnego, donegalskiego powietrza. Po czym, pomalutku i uważnie, dowiozłem całe to tałatajstwo na miejsce. Liczba ofiar: 0.
Przyrzekłem sobie potem już nigdy więcej nie prowadzić w takim stanie. Póki co - trzymam się tego.
A Yaris? Posłużył nam dzielnie przez trzy lata, zrobiliśmy nim ponad 75 tys kilometrów - po czym skończyła mu się gwarancja i trafił w inne ręce. Ale to już temat na kiedy indziej.
Dziś zamiast kawału wrzucę mój ulubiony fragment z lemowego "Śledztwa". Napisany ponad 50 lat temu, pozostanie trafny dopóki ludzkość.
– (...) Jeżeli świat nie jest rozsypaną przed nami łamigłówką, tylko zupą, w której pływają bez ładu i składu kawałki, od czasu do czasu zlepiające się przez przypadek w jakąś całość? Jeżeli wszystko, co istnieje, jest fragmentaryczne, nie donoszone, poronne, zdarzenia mają koniec bez początku albo tylko środek, sam przód albo tył, a my wciąż segregujemy, wyławiamy i rekonstruujemy, aż zaczynamy widzieć całe miłości, całe zdrady i klęski, chociaż naprawdę jesteśmy cząstkowi, byle jacy. Nasze twarze, nasze losy urabia statystyka, jesteśmy wypadkową ruchów brownowskich, ludzie to nie dokończone szkice, przypadkowo zarysowane projekty. Perfekcja, pełnia, doskonałość – to rzadki Wyjątek, zdarzający się tylko dlatego, że wszystkiego jest tak niesłychanie, niewyobrażalnie wiele! Olbrzymiość świata, nieprzeliczalna jego mnogość jest automatycznym regulatorem codziennej zwyczajności, dzięki niej uzupełniają się pozornie luki i wyrwy, myśl dla własnego zbawienia odnajduje i scala odległe fragmenty. Religia, filozofia są klejem, wciąż składamy i zbieramy rozpełzające się w statystykę ochłapy, żeby je złożyć w sens, jak w dzwon naszej chwały, żeby odezwały się jednym, jedynym głosem! Tymczasem jest tylko zupa. Matematyczny ład świata to nasza modlitwa do piramidy chaosu. Na wszystkie strony wystają kawałki życia poza znaczenia, które ustaliliśmy jako jedyne, a my nie chcemy, nie chcemy tego widzieć! Tymczasem istnieje tylko statystyka. Człowiek rozumny to człowiek statystyczny. Czy dziecko będzie piękne czy brzydkie? Czy muzyka da mu rozkosz? Czy dostanie raka? O tym wszystkim decyduje gra w kości. Statystyka stoi u naszego poczęcia, ona wylosowuje zlepki genów, z których tworzą się nasze ciała, ona wylosowuje naszą śmierć. O spotkaniu kobiety, którą pokocham, o mojej długowieczności, o wszystkim decyduje normalny rozkład statystyczny, więc może także o tym, czy będę nieśmiertelny? Może ona staje się czyimś udziałem na ślepo, przez przypadek, od czasu do czasu, tak samo jak uroda lub kalectwo? A skoro nie istnieją jednoznaczne przebiegi, skoro rozpacz, piękno, radość i brzydota są dziełem statystyki, statystyką jest podszyte nasze poznanie, istnieje tylko ślepa gra, wiekuiste układanie się przypadkowych wzorów. Nieskończona liczba Rzeczy szydzi z naszego umiłowania Ładu. Szukajcie – a znajdziecie; zawsze w końcu znajdziecie, jeżeli będziecie tylko dość żarliwie szukali, statystyka bowiem niczego nie wyklucza, czyni wszystko możliwym, jedynie mniej lub więcej prawdopodobnymi. Historia zaś jest ziszczaniem się brownowskich ruchów, statystycznym tańcem cząstek, które nie przestają marzyć o innym doczesnym świecie...
– Może i Bóg istnieje tylko czasami? – rzucił niegłośno Inspektor. Pochylił się do przodu i z niewidzialną twarzą słuchał tego, co Gregory z takim trudem wyrzucał z siebie, nie śmiejąc nań spojrzeć.
– Może – obojętnie odparł Gregory. – A przerwy w jego istnieniu są bardzo długie, wie pan?
Wstał, podszedł do ściany i wpatrzył się niewidzącymi oczami w jakąś fotografię.
– Może i my... – zaczął i zawahał się – ... i my jesteśmy tylko czasami, to znaczy: raz mniej, niekiedy prawie znikamy, rozpływamy się, a potem nagłym skurczem, nagłym wysiłkiem, scalając na chwilę rozpadające się rojowisko pamięci... na dzień stajemy się...
Ja pierdole, co za koleś posrany!
Ty się tuku weż za swoją budowlankę, a nie za pisanie, chuju, "absolwencie" SPZ-tu…
And your comment is awaiting chujwdupejszon.
Wow! Prawdziwy troll w naturalnym środowisku! Wnioskuję więc, że blog jest już w fazie dojrzałej. A gdzie jeden troll tam rychło patrzeć kolejnych. Zapraszam serdecznie!
Osobiście lubię ten fragment – na odmianę z "Ananke". Kiedy go czytałem w liceum, był całkowicie egzotyczny; czekałem, kiedy przestanie. Doczekałem się:
“Między trzydziestką a czterdziestką, bliżej drugiej: smuga cienia – kiedy już przychodzi akceptować warunki nie podpisanego kontraktu, narzuconego bez pytania, kiedy wiadomo, że to, co obowiązuje innych, odnosi się i do ciebie, że z tej reguły nie ma wyjątków: chociaż to przeciwne naturze, należy się jednak starzeć. Dotąd robiło to po kryjomu ciało – teraz tego już nie dość. Wymagana jest zgoda. Młodzieńczy wiek ustanawia jako regułę gry – nie, jako jej fundament – niezmienność własną: byłem dziecinny, niedorosły, ale już jestem prawdziwym sobą i taki zostanę. Ten nonsens jest przecież podstawą egzystencji. W odkryciu bezzasadności tego ustalenia zrazu tkwi więcej zdziwienia niż lęku. Jest to poczucie oburzenia tak mocne, jakbyś przejrzał i dostrzegł, że gra, do jakiej cię wciągnięto, jest oszukańcza. Rozgrywka miała być całkiem inna; po zaskoczeniu, gniewie, oporze zaczyna się powolne pertraktacje z samym sobą, z własnym ciałem, które można by wysłowić tak: bez względu na to, jak płynnie i niepostrzeżenie starzejemy się fizycznie, nigdy nie jesteśmy zdolni dostosować się umysłowo do takiej ciągłości. Nastawiamy się na trzydzieści pięć, potem na czterdzieści lat, jakby już w tym wieku miało się zostać, i trzeba potem przy kolejnej rewizji przełamania samoobłudy, natrafiającego na taki opór, że impet powoduje jak gdyby nazbyt daleki skok. Czterdziestolatek pocznie się wtedy zachowywać tak, jak sobie wyobraża sposób bycia człowieka starego. Uznawszy raz nieuchronność, kontynuujemy grę z ponurą zaciekłością, jakby chcąc przewrotnie zdublować stawkę; proszę bardzo, jeśli ten bezwstyd, to cyniczne, okrutne żądanie, ten oblig ma być wypłacony; jeżeli muszę płacić, chociaż nie godziłem się, nie chciałem, nie wiedziałem, masz więcej, niż wynosi zadłużenie – podług tej zasady, brzmiącej humorystycznie, gdyby ją tak nazwać, usiłujemy przelicytować przeciwnika. Będę ci tak od razu stary, że stracisz kontenans. Chociaż tkwimy w smudze cienia, prawie za nią, w fazie tracenia i oddawania pozycji, w samej rzeczy wciąż walczymy jeszcze, bo stawiamy oczywistości opór, i przez tę szamotaninę psychicznie starzejemy się skokami. To przeciągamy, to nie dociągamy, aż ujrzymy, jak zwykle zbyt późno, że cała ta potyczka, te samostraceńcze przebicia, rejterady, butady też były niepoważne. Starzejemy się bowiem jak dzieci, to znaczy odmawiając zgody na to, na co zgoda nasza jest z góry niepotrzebna, bo zawsze tak jest, gdzie nie ma miejsca na spór ani walkę – podszytą nadto załganiem. Smuga cienia to jeszcze nie memento mori, ale miejsce pod niejednym względem gorsze, bo już widać z niego, że nie ma nietkniętych szans. To znaczy: teraźniejsze nie jest już żadną zapowiedzią, poczekalnią, wstępem, trampoliną wielkich nadziei, bo niepostrzeżenie odwróciła się sytuacja. Rzekomy trening był nieodwołalną rzeczywistością; wstęp – treścią właściwą; nadzieje – mrzonkami; nie obowiązujące zaś, prowizoryczne, tymczasowe i byle jakie – jedyną zawartością życia. Nic z tego, co się nie spełniło, już na pewno się nie spełni; i trzeba się z tym pogodzić milcząc, bez strachu, a jeśli się da – i bez rozpaczy.”