Ostatni weekend był bardzo intensywny. Zaproszony jakiś czas temu kolega z Polski zdecydował się - ku mej słabo ukrywanej zgrozie 🙂 - przyjąć zaproszenie i w piątek późnym wieczorem zwalił nam się na chatę wraz z żoną i trójką dzieciaków w wieku od 11 do 17 lat.
Czyli - krótko mówiąc - dodatkowa piątka ludków na chacie przez cały weekend.
Było wesoło 😉
Ponieważ kolega wcześniej był w Irlandii dość dawno, bardzo krótko, po łebkach i tylko w okolicach Galway, nadarzyła się świetna okazja do pokazania mu naszych okolic. Sami też trochę rozprostowaliśmy nogi. Całą sobotę jeździliśmy (na dwa auta) i zwiedzaliśmy:
Powerscourt Waterfall: trochę było sucho, strumyczek ledwie zipał, ale było bardzo sympatycznie. Ponieważ przyjechaliśmy jako jedni z pierwszych, mieliśmy caaaały wodospad do własnej dyspozycji. Przez pierwsze piętnaście minut trzaskaliśmy fotki, a potem się zaczęli zjeżdżać inni turyści i nagle zrobiło się tłoczno.
Chińczyk: w ramach zapoznawania naszych gości z tradycyjną irlandzką kuchnią zabraliśmy ich do China Sichuan, jednej z naszych ulubionych chińskich knajp w okolicy. Było jak zwykle przesmacznie i wszyscy opuścili knajpę lekko napęczniali i senni.
Wieczorem łoiliśmy w planszówki (głównie w Hive i w antywarcaby). Dzieciaki były zachwycone.
W niedzielę mieliśmy wstać o ósmej rano, żeby dotrzeć do Glendalough przed pierwszą falą turystów, ale "jakoś" się wszystkim przysnęło, w związku z czym wyjechaliśmy z domu dopiero około południa. W stronę Glendalough.
Na miejscu był oczywiście taki korek, że wypuściliśmy wszystkich z aut na kilometr przed parkingiem, żeby nie tracili czasu, a sami czekaliśmy na wolne miejsce. Zeszło z pół godziny, ale udało się. Potem przegoniliśmy zgraję aż do kopalni kamieni, dalej im się nie chciało iść (a szkoda, bo widoki są fajne). Zeszło nam tam do późnego popołudnia.
Powrót przez Hollywood (z obowiązkową fotką przy znaku drogowym), potem - trochę dookoła - przez Blessington do Sally Gap, żeby wreszcie - przy promieniach szybko zachodzącego słońca - opstrykać słynne jezioro Lough Tay wraz z otaczającymi je górkami. Dmuchało całkiem znośnie, dzieciaki miały ubaw wdrapując się na okoliczne kamienie, migawki aparatów chodziły w takim tempie, że trzeba było w pewnym momencie biec do auta po zapasową baterię, ogólnie wypas po pachy.
Powrót do domu i błogie nicnieróbstwo do późna, dialogi na cztery nogi, niezdrowe żarcie i ogólny błogostan.
W poniedziałek, który - przypominam - był w Irlandii świętem państwowym - postawiliśmy na lenistwo. Wziąłem kolegę pod pachę, dzieciaki pod drugą pachę i pojechaliśmy (też na dwa auta) do pobliskiego Marlay Park na plac zabaw. Młody dzielnie sprzątał tam piaskownicę z piasku i kamieni, a starsze dzieci bawiły się ile wlezie, przybiegając tylko od czasu do czasu po łyk wody lub kanapkę.
Potem jeszcze trochę błogiego lenistwa, aż do wieczora, kiedy to udało nam się zorganizować i pójść (bez dzieci!) do Johnnie Fox's, gdzie przy muzyce na żywo spędziliśmy dobre dwie godziny, głównie na piciu piwa marki Włochata Koza oraz poruszaniu zagadnień Ważkich i Niebanalnych:
- To jest nocnik?
- Chyba raczej waza do zupy.
- Z jednym uchem?
- A nie, to faktycznie nocnik.
W drodze powrotnej próbowałem znaleźć jakąś w miarę widoczną panoramę Dublina (jest ich w naszej okolicy całe stado), ale okazało się, że była taka mgła, że trzeba się było poddać.
Wróciliśmy do domu, pożegnaliśmy się z naszymi gośćmi (wyjeżdżali nazajutrz rano w dalszą trasę - w stronę Giant's Causeway i być może w inne fajne miejsca, jeżeli czas pozwoli) i padliśmy w upragnione objęcia Morfeusza.
A dziś rano już po staremu, tylko tydzień odrobinę krótszy się zapowiada...
Jak dla mnie, to mogłoby być więcej zdjęć na tym blogu.
Jest mnóstwo blogów obrazkowych o Irlandii. Osobiście nie przepadam za pstrykaniem fotek, cyfrówkę wyciągam ze strychu raz na ruski rok, dlatego na xpil.eu za wiele fotek nie ma (i raczej nie będzie). Lenistwo motorem postępu 😉