Terminator: Dark Fate
Jako dzieciak zachwycałem się Terminatorem (oryginalnym, tj. pierwszą częścią z 1984 roku). Potem jakoś straciłem zainteresowanie. Owszem, obejrzałem cztery kolejne, ale prawdę mówiąc rozmywają mi się one i kompletnie nie nadążam ani za liniami czasowymi, ani za fabułą. Zasadniczo kojarzę tylko tyle, że zawsze jest jakiś złodupiec z przyszłości, który stara się zaciukać kogoś z naszych czasów, żeby ten nie mógł zapobiec czemuś tam, ewentualnie żeby mógł. Czy coś.
"Dark Fate" obejrzałem z nieco większym zainteresowaniem - staruszek Arni jak na swój wiek pomyka po ekranie całkiem żwawo (i ma kilka klasycznych schwarzneggerowych powiedzonek). Mackenzie Davis, grającą główną pozytywną robotynkę, też daje radę. Nawet Linda Hamilton, której wiek należałoby dziś mierzyć w okresach połowicznego rozpadu atomu węgla bardziej niż w latach, nakirza charyzmatycznie z rozmaitych dubeltówek. Do kompletu Gabriel Luna grający najnowszą wersję robota-killera z płynnego metalu i wychodzi całkiem strawne oglądadło z mnóstwem wybuchów.
Paradoksy czasowe? Nawet nie tknę tematu, bo się rwie w strzępy. Bez sensu, ale na potrzeby fabuły widać tak ma być.
Naparzanka sama w sobie moim zdaniem godna serii. Zły ugania się za dobrymi, żeby go na koniec zmieliło w takim dużym młynku. Arni umiera po raz już chyba setny. Pewnie w kolejnej części znów go wskrzeszą.
Mocne 9/10.
Memory
Alex Lewis (Liam Neeson) jest płatnym mordercą. Ma starszego brata dożywającego swoich dni w umieralni dla chorych na Alzhaimera. Alex też zaczyna zapominać różne rzeczy, co w jego zawodzie może być dość kłopotliwe. Bierze ostatnie zlecenie. W tle bandziory próbujące wydymać uczciwych ludzi na dużą kasę. Dodatkowy bonusik za Monicę Bellucci, która - choć nieźle już posunięta w latach - zagrała szefową pewnej dużej firmy, która...
Nie chce mi się streszczać całej fabuły. W każdym razie obraz jest bardziej refleksyjny niż mordobijny, choć chwilami trupy padają gęsto i brutalnie. Polecam. Moja ocena: 8/10.
John Wick: Chapter 4
Wcześniej nie znałem tej serii w ogóle, a zatem - jako lajkonik - pewnie będę niesprawiedliwy w swojej ocenie. Jak wielbię Keanu miłością czystą (głównie za "Matrixa"), tak "Chapter 4" to jakaś dziwna rąbanka bez większego moim zdaniem sensu. Jedyne, co było w miarę sympatycznie zrobione, to końcowy pojedynek. Nie za efekty ani realizację, tylko za pomysł.
Ogólnie jest tak, że złodupcy próbują ubić Keanu, a ten zamiast paść i nie wstać, daje im bobu, i to hurtowo, dałoby się tym obsiać z pięć hektarów.
Prywatnie nie polecam. 3/10.
A teraz...
... oglądamy sobie z moją Lepszą Połową "Departure", kryminał lotniczy. Znika samolot. Znajdują jedynego ocalałego pasażera w śpiączce. Nie wiadomo co się stało i trzeba wykombinować. Fajna postać Kendry grana przez Archie Panjabi, która wyspecjalizowała się już chyba w tego typu charakterach. Sympatyczna (chwilami jednak stawiająca włoski na rękach) rola Petera Mensah.
Może będzie z tego za jakiś czas kolejna recenzja.
A może i nie.
Oglądałem tylko „Johna Wicka 4” (w kinie) i moje odczucia były zgoła odmienne od Twoich. Nie widziałem żadnej z poprzednich części, ale „czwórka” podobała mi się szalenie (choć mogłaby być nieco krótsza). Piszesz o finałowym pojedynku. A co z sekwencją, która go poprzedziła, na schodach prowadzących do Montparnasse? A ta wcześniejsza strzelanina, gdy kamera na długim ujęciu filmowała wszystko z góry niczym w arkadówce 2D? Nie spodobały Ci się?
„Departure” brzmi intrygująco, więc jak pooglądacie, napisz, czy warto się angażować.
> A co z sekwencją (…)? Nie spodobały Ci się?
Nie spodobały mi się. Ale jak sobie pomyślę dlaczego, to chyba dlatego, że próbują być za bardzo realistyczne, a ja jestem przyzwyczajony do scen walki, gdzie aktorzy są dyskretnie popodwieszani na sznurkach i robią kompletnie niemożliwe akrobacje 🙂