"Thin Air" Richarda Morgana to opowieść z tego samego świata, co jedenaście lat od niej starsza "Trzynastka". Tylko że tam mamy akcję na Ziemi (z odrobiną kosmicznej), a tutaj - na Marsie.
Główny bohater, Hakan Veil (zwany przez przyjaciół po prostu Hakiem), jest ex-overriderem, który po nieudanej ostatniej akcji zostaje zesłany na Marsa.
Przepraszam, kim jest?
Overrider to taki genetycznie zmodyfikowany człowiek, którego wsadza się (zahibernowanego) do pojazdu kosmicznego i budzi w ramach jakichś specjalnych okoliczności, żeby posprzątał. Okoliczności są na ogół takie, że albo (A) pojazd się popsuł i trzeba szybko naprawić, lub (B) któryś z niezahibernowanych pasażerów okazuje się terrorystą i trzeba go/ją/ich uciszyć. Tak czy siak, overrider ma ciężkie życie, bo wie, że skoro go już obudzili, to jest jakaś grubsza fasola i trzeba będzie się narobić. Oczywiście jest wyposażony w najprzeróżniejsze upgrade-y, dzięki czemu lepiej słyszy, widzi, szybciej biega i tak dalej. Bardzo podobnie do "Trzynastki", tylko tam chodziło o naparzanie się, a tutaj o naparzanie się plus umiejętności remontowo - naprawcze.
No ale to już dla Haka historia. Zawalił misję, dostał wilczy bilet i został wysłany na Marsa, bez możliwości powrotu do wykonywania zawodu.
Żeby było ciekawiej, Veil jest biologicznie z gatunku hibernantów, a więc musi odespać cztery miesiące w roku jednym cięgiem jak jakiś, za przeproszeniem, niedźwiedź, a przez pozostałych osiem sypia raczej nie za wiele bo nie musi.
W pierwszych akapitach pierwszego rozdziału dowiadujemy się, że Hak właśnie wyszedł ze swojej czteromiesięcznej hibernacji i łazi po największym marsjańskim mieście w poszukiwaniu pracy. Albowiem na Marsie mamy już prawie normalną (tylko trochę cieńszą, stąd tytuł książki), ziemską atmosferę oraz normalne, ziemskie prawidła ekonomiczne: trzeba zarabiać, żeby przeżyć. A skoro Hak stracił swoją pracę, musi się teraz zatrudniać jako bodyguard, bramkarz czy inny mordobij.
Mniej więcej w tym samym czasie na Marsa przylatują audytorzy w celu zbadania sprawy loterii biletowej sprzed półtora roku. Albowiem każdy mieszkaniec Marsa może za niewielką opłatą wziąć udział w corocznym losowaniu biletów na Ziemię - taki bilet to nie w kij dmuchał, kosztuje więcej niż kilkuletnia pensja przeciętnego robotnika, więc nikogo na niego nie stać, a wiadomo, że każdy chciałby na Ziemię. No więc przylatują, bo podobno w poprzedniej loterii był jakiś przekręt. Wskutek rozmaitych okoliczności (i nie do końca z własnej woli) Veil zostaje przydzielony jako jednoosobowa obstawa dla Madison Madekwe, jednej z audytorek.
Przez pierwszych 80-90 stron akcja rozwija się bardzo, ale to bardzo powoli. Przez chwilę miałem nawet chęć odłożenia książki na bok, zmęczony szczegółowymi opisami marsjańskich krajobrazów (miejskich i pozamiejskich), przeplatanych krótkimi retrospekcjami z poprzedniej pracy Veila jak też dość szczegółowym opisem zależności między lokalnymi grupami politycznymi i gospodarczymi.
Zapewniam jednak, że warto się przez te początkowe rozdziały przegryźć. Kiedy bowiem Madekwe zostaje uprowadzona, a Veil musi ją odnaleźć / uratować (o ile w ogóle jeszcze żyje), sprawy nabierają tempa i do samego końca akcja leci na najwyższych obrotach. Hak rozdział za rozdziałem odkrywa, w jak bardzo skomplikowaną grę dał się wciągnąć. Nic nie jest takie, jakim wydaje się być. Umiejętności bojowe Veila przydają mu się nader często. Jest kilka przełomów w śledztwie - i to takich na wielką skalę, które mogłyby w zasadzie zakończyć powieść, tymczasem okazują się jedynie odkrywać kolejną warstwę zagrzebanej głęboko prawdy.
Książkę połknąłem w cztery wieczory i naprawdę bardzo bym się ucieszył, gdyby okazało się, że Morgan pisze kolejną powieść z tego ziemsko - marsjańskiego świata.
Mocne 10/10.
Fantastyczna recenzja, więc zachęcona „połknięciem w cztery wieczory”, sięgnę po książkę.
Pozdrawiam serdecznie