Czytelnik zaznajomiony z "Project Hail Mary" Andy Weira prawdopodobnie zauważy sporo podobieństw do tej książki. "Shroud" opowiada o tym, co wydarzyło się w pobliżu planety księżyca Shroud, krążącego wokół jowiszopodobnego, gazowego giganta w jakimś galaktycznym wypizdówku.
Skąd się tam wzięliśmy?
Ludzkość próbuje wyjść z drugiego Przewężenia. Pierwsze miało miejsce, kiedy wyczerpaliśmy zasoby Ziemi prawie do końca i musieliśmy uciekać w Układ Słoneczny. Wszystko cacy, ale ludzie będąc ludźmi nadal się między sobą napizgali, walcząc o dominację, prestiż, władzę i co tam jeszcze, w efekcie doprowadzając do drugiego Przewężenia. Zapaskudziwszy Układ Słoneczny, ruszyliśmy w Gwiazdy.
Z tym, że gwiazdy są pierońsko daleko[citation needed]. Dlatego zapakowaliśmy całą ludzką galaretę w wielkie, hibernacyjne zbiorniki i wysłaliśmy się na poste restante we wszystkie strony (wszech)świata, poustawiawszy przódy automaty tak, żeby wybudzały nas tylko w przypadku dotarcia do innych układów planetarnych. Coś jakby sondy Von Neumanna w wersji organicznej. Oczywiście wybudza się tylko tych najpotrzebniejszych, reszta "śpi" do czasu aż ludzkość wygrzebie się z dołka.
No więc Shroud jest w takim właśnie układzie planetarnym, o czym dowiadujemy się - z grubsza - w pierwszych dwóch czy trzech rozdziałach powieści.

Shroud jest pełen elektromagnetycznego wrzasku. Nie wiedzieć skąd, bo życia tam żadnego nie widać. A nie widać, bo powierzchnia księżyca jest absolutnie ciemna. Pod grubą warstwą chmur, w prawie dwukrotnym ciążeniu i pod dziesiątkami atmosfer amoniakalno-siarkowo-wodorowej atmosfery nie miało szans narodzić się żadne życie.
Pomimo tych niesprzyjających warunków księżyc trzeba jednak wykorzystać. Kosmos jest strasznie pusty, więc nawet jeżeli nie da się tam zamieszkać, należy pozyskać surowce ku dalszemu przetrwaniu gatunku, które jest przecież wartością najwyższą.
Nie chcąc zdradzić dużo więcej będę już tę namiastkę recenzji powoli zamykał. Dodam jeszcze, że podobieństw z "Project Hail Mary" jest na tyle niedużo, że nie ma podstaw do posądzania autora o plagiat (książka wyszła ledwie sześć tygodni temu, a więc trzy lata po "Hail Mary"). A jednocześnie na tyle dużo, żeby fani Weira mieli solidną radochę.
Akcja jest podzielona na trzy części. Pierwszą, która zajmuje około 10% objętości, autor wykorzystuje głównie do namalowania w głowie czytelnika jako takiego obrazu ludzkości, w celu osadzenia akcji. Druga, najdłuższa (na oko jakieś 70%), to niskobudżetowa (acz wybitnie wciągająca) akcja, którą dałoby się bez problemu przedstawić na teatralnych deskach i to bez żadnych zmian dekoracji, oraz z minimum obsady aktorskiej. Trzecia - końcówka, kompletne zaskoczenie i to nie jedno - a kilka! Nie przewidziałbym takiego rozwoju wypadków, choćbym się zesrał, podtarł i zesrał ponownie.
Pewnie dlatego, zamiast książek, piszę mierne recenzje na blogu 🙂
Moja prywatna ocena: 10/10. Bardzo dobre czytadło, zdecydowanie polecam.
Jeżeli chcesz do komentarza wstawić kod, użyj składni:
[code]
tutaj wstaw swój kod
[/code]
Jeżeli zrobisz literówkę lub zmienisz zdanie, możesz edytować komentarz po jego zatwierdzeniu.