Dwa dni temu zdechło mi tylne lewe światło stopu ...
...bo przednie lewe działa wprost świetnie...
... a więc dziś rano odstawiłem autko do warsztatu z prośbą, żeby mi wymienili. Pan w warsztacie zapytał mnie czy poczekam, bo zrobią mi od ręki - ja na to, że nie bardzo mogę czekać, bo praca i w ogóle - i że odbiorę auto przy lunchu. Facet na to, że na pewno będzie gotowe i w zasadzie to mogę odebrać za 20 minut, maksymalnie za pół godziny.
Wróciłem do biura, trochę popracowałem, zeżarłem obiad, znów popracowałem, minęły ze cztery godziny, myślę - czas jechać po auto.
W międzyczasie pogoda wróciła do irlandzkiej normy, czyli rozpadało się rzęsiście. Proszę więc kolegę, żeby mnie podrzucił do warsztatu bo nie chcę zmoknąć (piechotą z pół godziny, a autem niecałe pięć minut), po drodze dzwonię zapytać się ile mam naszykować kapusty. Okazuje się - jakże by inaczej - że autko jeszcze nie tknięte stoi sobie i czeka na wymianę żarówki. Będzie do odebrania po piątej.
W ten oto sposób ja, Polak w Irlandii, siedząc w niemieckim aucie hinduskiego kolegi, dowiedziałem się po angielsku (przez koreański telefon) o tym, że to było takie raczej rosyjskie pół godziny.
Ech.
a nie lepiej było samemu 😉 a poza tym to 1szy maja, święto pracy 😉
Samemu to ja sobie mogę w… w nosie podłubać. Wymiana żarówki przerasta moje możliwości, poza tym kosztuje pięć euro (robocizna + żarówka). Gdyby kosztowało 50, może bym pomyślał…
Sie ciesz, ze nie wymieniałeś tej żarówki w Afryce Południowej, bo tam wprawdzie taniej jeszcze, ale za to; za godzinę, znaczy za tydzień, jutro to za miesiąc … . I … tak sobie żyją.
Historyczny wpis mi sie trafil, ale mi sie przy okazji przypomnialo, jak to w minionej dkadzie polecialam z Wawy do Bostonu, USA skad pojechalam do Melbourne na Florydzie gdzie w irlandzkim pubie, o nazwie Irish Pub zjadlam z moim amerykansko-irlandzko/irlandzko-portorykanskim (wowczas) lubym, apple pie pod francuskim ciastem 😉 Nie dorasta Twojej ruskiej polgodzince do piet, wiem, ale klimat zblizony ;), a takze jak are lat temu wiozlam dla Fadera, do Stolycy, niemieckie ciasteczka bezcukrowe, kupione przez znajoma na Slasku i przywiezione mi na Wyspe.
Teraz, panie, wszystko takie multi-kulti. Odkąd ceny biletów lotniczych spadły do poziomu akceptowalnego przez przeciętnego zjadacza bitów, coraz więcej takich sytuacji. No i fajnie, niech się miesza 😉