Pendragon napisał dziś na swoim blogu jak to udało mu się wygrać w sądzie i uniknąć zapłacenia mandatu. Sędzia, o dziwo, wykazał się być człowiekiem, i stwierdził, że ciągła linia swoją drogą, a parkowanie na końcu ślepej uliczki (co prawda na ciągłej) po to, żeby mieć blisko do lekarza, bo dziecko chore, swoją. Oczywiście idealiści mogliby próbować się czepiać, że to tworzy precedens i tak dalej, ale po pierwsze w Irlandii nie ma prawa precedensowego, a po drugie faktycznie takie parkowanie nikomu nie zawadza, za to pomaga rodzicowi donieść lejące się przez ręce dziecko do lekarza.
Opowieść przednia i wlewająca odrobinę optymizmu w serce, ponieważ sędziowie są zazwyczaj postrzegani jako okrutne roboty bezdusznie trzymające się litery prawa.
Przy tej okazji przypomniała mi się sytuacja sprzed kilku lat, kiedy to również miałem przyjemność walczyć z mandatem. Co prawda wówczas obyło się bez sądu (moim "przeciwnikiem" był urząd miasta), ale też było trochę emocji.
Ale od początku.
Otóż zdarzyło się nam kiedyś zachorzeć na grypę żołądkową. Jak się Czytelnik zapewne orientuje w temacie, w takim przypadku ideałem jest mieć w domu tyle toalet ilu jest chorych, a najlepiej jeszcze dodatkową miskę bądź nocnik przy każdej toalecie. Albowiem grypa żołądkowa wprawia układ pokarmowy w stan długotrwałego wahania. Żołądek waha się czy pozbyć się nadmiaru treści górą czy dołem, i żeby się upewnić, powtarza jedno i drugie wielokrotnie aż do wyczerpania zapasów.
Na szczęście zazwyczaj bywa tak, że poszczególni członkowie rodziny chorują z lekkim przesunięciem w czasie, więc jak jednemu już przechodzi, drugi dopiero zaczyna, i tak dalej. Ja byłem wówczas drugi w kolejności, po tym jak córka radośnie obrzygała mnie od stóp do głów poprzedniego dnia wieczorem. Złapało mnie przed południem, kiedy już wygodnie siedziałem na zmywaku i szorowałem jakiś kociołek.
Pogalopowałem więc czem prędzej do obermajstra i zakomunikowałem mu, że jeżeli nie chce mieć epidemii na pokładzie statku, niech mnie lepiej puści do cyrulika, najlepiej w trybie natychmiastowym. Co też uczynił.
Wskoczyłem wówczas w auto i pognałem do GP (na szczęście pracowałem wówczas względnie blisko GP, więc starczyło mi siły w zwieraczach żeby zapobiec katastrofie ekologicznej na pokładzie mojego Srebrnego Szerszenia). Pod gabinetem GP było akurat jedno wolne miejsce parkingowe (cud!), ale nie miałem już czasu na porządne parkowanie, ponieważ strzałka ciśnienia u wylotu była już na czerwonej skali i w każdej sekundzie groziła eksplozją. Zaparkowałem więc byle jak, na ukos i Wogle. Nie wykupiłem też biletu parkingowego, tylko pogalopowałem (przy wtórze klaksonów - musiałem przebiec przez ruchliwą ulicę) do gabinetu.
Oszczędzę Czytelnikowi opisu następnych kilkudziesięciu minut, ponieważ są one objęte tajemnicą lekarską 🙂 W każdym razie wróciwszy do auta przyuważyłem zatknięty za wycieraczkę karteluszek z pozdrowieniami od urzędu miasta, i z informacją, że za nieprawidłowe parkowanie oraz niewykupienie biletu parkingowego należy teraz uiścić karniaka (nie pamiętam teraz dokładnie kwoty, kilkadziesiąt Jerzych. Może 40, może 80... no nie pamiętam).
Wróciłem do domu i pomyślałem sobie, że gdybym wtedy wykupił ten bilet (i prosto zaparkował), musiałbym teraz jechać do sklepu po nowe spodnie i tapicerkę do auta, więc summa summarum na swój sposób zaoszczędziłem. Jednak postanowiłem spróbować zaoszczędzić jeszcze bardziej i wystosowałem pismo do urzędu, ze szczegółowym opisem całej sytuacji, wraz z namiarami na lekarza, który mnie wtedy doprowadzał do stanu używalności - w razie, gdyby urząd chciał to faktycznie sprawdzić.
Ku memu zdumieniu, po upływie około tygodnia dostałem z tegoż urzędu pismo, że uwzględnili zaistniałe okoliczności, oraz że anulują mi mandat. Na wszelki wypadek przeczytałem to pismo ze cztery razy, żeby mieć pewność, że nie halucynuję. Nie halucynowałem. Faktycznie, anulowali.
Mógłbym się teraz przechwalać, że dzięki temu zaparkowałem za darmo - jednak jak się uwzględni koszt wysłania pisma (takie sprawy zawsze załatwiam listem poleconym), wychodzi z grubsza na zero, więc się nie ma czym przechwalać.
A kociołek tamtego dnia umył ktoś inny.
Bo jest litera prawa ale i za tą literą stoi duch! I choć może literę prawa naruszyłeś to duch pozostał w spokoju 😉
(Grypa żołądkowa, bleh. Siedzisz na kiblu a na kolanach zamiast gazety czy książki miska. Też niby z treścią, ale jednak nie o to chodzi…)
Co do ducha to mój wówczas był nieomal wyzionięty. Natomiast nie widziałem tam żadnych liter…
Czasami jednak w innym człowieku człowieka dostrzec można… niestety nie częste są takie sytuacje ale… jednak się zdarzają…
A jeżeli chodzi o nieszczęsną “grypę żołądkową” to mimo iż temat przykry spodobał mi się paradoks opisujący przebieg tej choroby:
“Często i rzadko…”
– Przepraszam, jak się pan nazywa?
– Alfred Sraczka.
– O, to bardzo rzadkie nazwisko…