Większość znanych mi książek SF starzeje się moralnie dość szybko. Autorzy próbują ekstrapolować bieżący rozwój technologii w daleką przyszłość i wychodzi śmiesznie albo nudno. Albo jedno i drugie.
Wyjątkiem od tej reguły jest między innymi literatura Stanisława Lema - on bowiem miał takiego nosa, że całkiem celnie przewidział technologie, o których w czasach kiedy pisał swoje powieści ludziom się nie śniło. Może inaczej się nazywały ("lekton" zamiast "e-reader" itd), ale jednak.
Kiedy więc trafiłem na "Wieczną wojnę" Joe Haldemana pomyślałem sobie, że książka wydana w roku moich narodzin musi być już całkiem nieaktualna.
Tymczasem jednak...
SPOILER ALERT !!! SPOILER ALERT !!! SPOILER ALERT
William Mandela, główny bohater "Wiecznej wojny" jest szeregowcem ziemskiej armii bardzo przypominającej organizacją armię amerykańską (czemu? zaraz się wyjaśni), która od lat wojuje z Taurańczykami, którzy kiedyś, dawno temu zniszczyli kilka naszych ziemskich statków międzygwiezdnych, więc w odwecie... i tak dalej, wiadomo.
Bardzo, ale to bardzo przyjemnie czyta się tekst pisany przez kogoś, kto przyłożył się solidnie do odrobienia pracy domowej z fizyki w ogólności, a fizyki relatywistycznej w szczególności. Okazuje się, że ludzkość opanowała podróże międzygwiezdne oparte na połączeniach "podprzestrzennych" dostępnych okolicach pulsarów. Wystarczy wlecieć w przestrzeń w okolicy pulsara i przy odpowiednim kącie, prędkości i przyspieszeniu "wychodzi się" w czasie zero sekund w okolicy innego pulsara, dowolnie odległego od punktu startu.
Ale, rzecz jasna, owo zero sekund to czas lokalny podróżującego na pokładzie statku kosmicznego pasażera. Dla obserwatora z Ziemi między jednym z drugim końcem podróży mija tyle czasu, ile potrzebuje światło na przebycie drogi między tymi dwoma pulsarami.
Czyli...
Żołnierze wybierający się na wojnę w okolicy jakiegoś odległego układu planetarnego dolecą tam po upływie kilkudziesięciu / kilkuset ziemskich lat, nie starzejąc się przy tym zupełnie. Potem misja bojowa. Ci, którzy przeżyją, wracają na Ziemię z grubymi kontami bankowymi (żołd + odsetki - a jak powszechnie wiadomo największa siła w Kosmosie to procent składany), mogliby więc za kasę z jednej misji żyć do późnej starości jak królowie, ale ponieważ ich kolejne wizyty na rodzimej planecie dzielą wielopokoleniowe odstępy czasu, większość wraca do armii na kolejną misję, ponieważ tylko tam jest świat, który rozumieją i w którym mają szansę na nawiązanie jakichkolwiek sensownych kontaktów międzyludzkich. I to pomimo średnio rzecz biorąc trzydziestu procent szans na śmierć w każdej misji.
Oczywiście za każdym razem nauka na Ziemi idzie mocno do przodu, żołnierz musi się więc uczyć nowych technologii. Obcy też nie próżnują - i na tej ramie Haldeman stworzył naprawdę wciągającą powieść, która pomimo prawie półwiecza jakoś nie chce się zestarzeć.
Sytuacja geopolityczna na naszej rodzimej planecie też zmienia się za każdym razem kiedy Mandela wraca z misji, ale poznajemy ją w naprawdę krótkich i niewiele nam mówiących migawkach.
Autor jest z wykształcenia astronomem (do dziś wykłada na MIT, pomimo siedmiu krzyżyków na karku), jest też weteranem wojny wietnamskiej co widać w "Wiecznej wojnie" bardzo wyraźnie. Cały ten bezsens wzajemnego zabijania się w imię bliżej niewyjaśnionych ideałów czy rozkazów; strach, nuda, niepewność, a także ekonomia wojny - bo przecież machinę trzeba utrzymywać w ciągłym ruchu.
Czasem jest tak, że żołnierz ginie lub zostaje ranny zanim w ogóle trafi na pole walki. Czasem ma strasznego pecha. Czasem przeciwnik zaskakuje całkiem nową technologią czy strategią, a czasem przeżywa się wbrew jakiejkolwiek logice. Czasem trzeba postawić bazę na planecie, gdzie termometr latem pokazuje minus dwieście pięćdziesiąt stopni Celsjusza, zimą spada do dwóch stopni powyżej zera absolutnego, a atmosfera jest albo jej nie ma. I tak dalej.
Akcja całej powieści rozciąga się na trochę ponad 3000 lat, które Mandeli udaje się przetrwać czystym fartem, dzięki czemu jest jednym z zaledwie siedemnastu ludzi w całym Kosmosie, którzy biorą udział w tej wojnie od samego początku.
A na końcu okazuje się, że...
Albo nie, nie powiem. W każdym razie zakończenie jest całkiem logiczne i w sumie odrobinę przewidywalne, ale i tak czyta się z zapartym tchem.
Książka jest napisana jednotorowo - całość narracji "idzie" w pierwszej osobie z punktu widzenia głównego bohatera. Jest bardzo niewiele retrospekcji czy odgałęzień fabuły. Książkę pochłonąłem (uszami - z Audioteki) w jakieś trzy dni.
Bardzo, bardzo polecam. Moja końcowa ocena to solidne 9.5 / 10
Czytałem jako komiks z 20 lat temu w empiku…
Czy w książce jest o podróży „bez celu” i spotkaniu pewnej charakterystycznej osoby, oraz o fundamentalnych zmianach w świecie?
O fundamentalnych zmianach jest, bo 3000 lat to nie w kij dmuchał, szmat czasu. Co do podróży bez celu i spotkania tej osoby to nie kojarzę. Albo komiks do innej książki, albo bardzo swobodna interpretacja.
Cześć, pierwszy raz tu piszę, wpadam od czasu do czasu.
Komiks powstał dokładnie na kanwie tej książki, choć dla mnie – podobnie jak w przypadku Rzasta – to książka jest wtórna ? Niemniej, sam komiks był kapitalny i polecam sięgnąć, w necie jest sporo plansz z niego. Tu info:
https://paradoks.net.pl/read/29436-wieczna-wojna-wydanie-zbiorcze-recenzja
Ja w każdym razie sięgnę po książkę, by uzupełnić wątki. Dzięki za przypomnienie