Najpierw trzeba się nauczyć podrzucać i łapać dwie kulki jedną ręką. Tak, lewą też. Najlepiej ćwiczyć na pomarańczach. Potem już łatwo żonglować trzema kulkami, a jak się człowiek dobrze skupi to i czterema.
Ale dziś nie o takiej żonglerce będzie. Otóż spędziliśmy większość dnia żonglując meblami. Ciężko jest uzyskać jakieś feng shui przy ograniczonych środkach, ale czasem warto trochę poprzesuwać to i owo żeby sobie odświeżyć mieszkanko.
Na pierwszy ogień poszedł stolik pod telewizor. Do tej pory używaliśmy do tego celu toaletki (zawsze mnie bawiło to słowo, czemu mówi się toaletka a nie sraczyk? no ale mniejsza). Toaletka została kupiona wieki temu i okazała się zupełnym niewypałem. Odbębniła swoją służbę w schowku na klamoty a następnie awansowała na stolik pod telewizor. Tak się szczęśliwie złożyło, że toaletka jest czarna ze szklanym blatem (a raczej: z drewnianym blatem i grubą szklaną płytą na wierzchu). Ponieważ telewizor ma czarną ramkę i dużą, ciężką, szklaną nogę, pasowało idealnie.
Przy okazji przestawiania telewizora okazało się, że owa szklana noga przyssała się radośnie do szklanego blatu toaletki. Trzeba było zdjąć telewizor z nogi i trochę się z tym draństwem namęczyć, żeby odeszło.
W wieku około pięciu lat opanowałem podobno swoje pierwsze magiczne słówko. Wróciłem z przedszkola i bawiłem się cmokiem hydraulicznym (dla niezorientowanych: cmok hydrauliczny to taka duża gumowa przyssawka z drewnianą rączką, nadaje się do udrażniania zlewików i toaletek, pardon, zlewów i toalet). No i przyssał mi się ten cmok do kafelkowanej podłogi i nie chciał dziad puścić. Wówczas, ku zdumieniu kręcącej się w niedaleko mamy, zawrzasnąłem:
- No kurwa, nie puszcza!
Jak widać, przedszkola zapewniają wszechstronną edukację młodemu człowiekowi.
Wróćmy jednak do naszej żonglerki. Otóż, odessawszy nogę telewizora od szklanego blatu sraczyka, pardon, toaletki, udało się wreszcie dziada ustawić na świeżo nabytej szafce pod telewizor. Szafka jest wielka, ciężka, ma z tyłu dwie dziurki na kable, dwie szuflady i trzy półki. Dzięki temu drastycznie spadła ilość widocznych kabelków no i telewizor stoi niżej dzięki czemu lepiej go widać z kanapy.
Kolejnym elementem żonglerki była lodówka. Wielka, ciężka, amerykańska lodówa z dwuskrzydłowymi drzwiami, która zagracała naszą maleńką kuchnię, została przesunięta pod przeciwległą ścianę dzięki czemu stoi teraz w jednym rzędzie z resztą kuchennej zabudowy (prawie nie wystaje!). Po prawdzie zaczynamy myśleć czy by nie wymienić tej lodówki na coś mniejszego. "Mierz siły na wymiary" jak mawiał komandor McPig, trochę ta lodówka za duża na naszą kuchnię. Z drugiej strony już się przyzwyczailiśmy, że miejsca w lodówie jest tyle, że na samych mrożonkach człowiek przeżyłby z miesiąc.
Zabraliśmy się też za podklejanie mebli podkładkami ochronnymi żeby uchronić panele podłogowe od zarysowań. Trochę nam zabrakło rozpędu, ale stół w kuchni jest już podklejony, takoż szafka pod TV. Resztą zajmiemy się przy okazji kolejnej żonglerki.
Bilans dnia:
- Jeden prawie zmiażdżony palec (porada 1: nie podkłada się palców pod nogę ważącej ze dwieście kilo lodówki)
- Jedna lekko nadmiażdżona stopa (porada 2: nie stawia się ciężkich mebli na stopie, chyba że nie lubimy właściciela stopy. Stawianie na własnej stopie podchodzi już pod masochizm...)
- Jedna lekko nadwerężona dłoń (telewizor jest ciężki jak cholera, ale ma wyjątkowo cienką dolną krawędź).
- Odzyskany hektar przestrzeni kuchennej.
- Zmniejszona ilość kabelków (nie dość, że większość kabli od TV schowało się w szafce lub za nią, to jeszcze przy okazji odgracania znalazłem nieużywaną kartę WLAN na USB, którą mój pecet łaskawie zaakceptował - więc odpadła jedna skrętka).
Na najbliższe dni szykuje się więcej żonglowania meblami. Otóż mamy sofę... ale, ale, zacznijmy od początku.
W święta 2009, jeszcze na poprzednim mieszkaniu, mieliśmy mieć gości. Goście nie mieliby gdzie spać, więc upolowaliśmy w Cost Plus Sofas (na Long Mile Road, może ktoś kojarzy) leżankę, za nieduże pieniądze, dość ładną, prościutką, wygodną i niedrogą. Zapłaciliśmy we wrześniu, mieli nam dowieźć w okolicach drugiej połowy października. Ponieważ zrobił się grudzień a ze sklepu ani widu ani słychu (ani telefonu ani leżanku ani nicu), zadzwoniłem do nich, a oni mi na to, że owszem, przywiozą, ale w styczniu bo im się zapasy skończyły i muszą doruchać. Ja im na to, że nie po to zamawiam mebel we wrześniu na październik, żeby go dostać w styczniu. Odwołałem więc całą imprezkę, dostałem z powrotem pieniążki i z lekką paniką pod jedną pachą i z moimi dziewczynami pod drugą, pojechaliśmy do Ikei. Tam upolowaliśmy sofę. Sofa wygląda ślicznie, ale jest najbardziej niewygodnym meblem z jakim miałem do czynienia w swoim prawie czterdziestoletnim życiu. Siedzenie się zapada, podudzia atakuje twarda krawędź dolnej ramy, a po rozłożeniu do wersji do spania (a co, wielofunkcyjna jest!) ożebrowanie kanapy próbuje się zintegrować z ożebrowaniem śpiącej na kanapie ofiary, dzięki czemu pobudki są bolesne (o ile się w ogóle uda zasnąć).
Tak więc, znaleźliśmy chętnych na sofę i na dniach wymienimy ten nieszczęsny mebel na wielką sofę z prawdziwego zdarzenia. Kolor pod szafkę TV, rozmiar wielkości boiska do rugby, do tego dwa fotele i stolik kawowy (dotychczas kawę serwowaliśmy gościom na takim małym dziecinnym stoliczku). Oprócz tego do living room-u wjadą jeszcze trzy szafki. Jedna duża na książki i dwie mniejsze (tj. węższe) na duperele. Dzięki temu co prawda zmniejszy się nieco powierzchnia biegalna, za to jest spora szansa, że zmniejszy się również lokalna entropia której ostatnio mamy w nadmiarze.
Uff, rozpisałem się tym razem; na kawał już mi nie wystarczyło rozpędu więc zaczerpnę coś z niedawnego Wielopaka Weekendowego:
Zenon Kupalonka z Sokółki wybrał się na polowanie i przez pomyłkę wziął papierosy syna.
Do śniadania ustrzelił trzy żyrafy i kangura.
hahaha:)
maksymalnie radosna tworczosc :))))