Zdarzyło mi się kilka dni temu, że musiałem w bardzo przyspieszonym trybie wyjść z domu. Spieszyło mi się tak bardzo, że od momentu wstania z łóżka do chwili opuszczenia mieszkania minęły mniej więcej 4 minuty, z czego 100% poszło na ubranie się oraz wyjęcie śpiącej córki z łóżka i owinięcie jej kocykiem (nie było czasu żeby ją ubrać, zresztą za 20 minut miałem być z powrotem w domu).
Ponieważ czas był czynnikiem kluczowym, po wyjściu z mieszkania pognałem w kierunku schodów (2 piętra to za mało, żeby winda, nawet czekająca z otwartymi drzwiami na twoim piętrze, miała szansę prześcignąć piechura poruszającego się schodami). Szybkimi krokami zacząłem schodzić. Niestety, ostatni schodek (ten na samym dole) okazał się być nieco krótszy (tj. węższy) od pozostałych, czego nie zauważyłem mając widok zasłonięty śpiącą w dalszym ciągu córą. W efekcie tylko część lewej stopy trafiła w schodek. Za mała była ta część, żeby utrzymać nas dwoje, za mała. Stopa podwinęła mi się w kierunku wewnętrznym i zamiast wylądować (schodek niżej) na podeszwie, wylądowałem na zewnętrznej kostce dwa schodki niżej, na podłodze.
Zewnętrzna kostka tak się mniej więcej nadaje na utrzymanie ciężaru ciała jak kozia dupa do odgrywania hejnału, a jak ktokolwiek kiedyś próbował tak stanąć ten wie, że jest to dość bolesne. Zwłaszcza pod dodatkowym obciążeniem, w dodatku z wysokości dwóch schodów. Aby więc uniknąć bólu, odruchowo rozluźniłem mięśnie lewej nogi. Prawa noga była nieco z tyłu więc mogła się co najwyżej z zaciekawieniem przyglądać - jednak ponieważ w tak krótkim czasie nie zdążyłem sobie wyrosnąć na niej oczu, po prostu podciągnąłem ją odrobinę do przodu. Wszystko odruchowo. Całość trwała może z pół sekundy.
Klapnąłem na dupie, na szczęście nie puściłem dziecka, które właśnie otworzyło zaspane oczki i zapytało dlaczego tata siedzi na podłodze, po czym nie czekając odpowiedzi zasnęło ponownie. Obudził ją zapewne mój okrzyk, który z różnych względów nie nadaje się do publikacji.
Sytuacja była więc następująca: bardzo mocny ból w lewym stawie skokowym, dość mocne, ostre kłucie w prawym kolanie, siedziałem oparty o ścianę (w którą, padając, lekko przygrzmociłem głową). Przez głowę przeleciało mi od razu "chyba trzeba będzie dzwonić po karetkę", ale najpierw spróbowałem się rozeznać w bilansie strat.
Lekko poruszyłem lewą stopą. Bolało, ale ruszała się. Wyprostowałem nogę, pomalutku poruszałem stopą w płaszczyźnie strzałkowej. Nie bolało. Obróciłem nią w lewo i w prawo. Nie bolało. W poprzek. Auć. Ale to nic dziwnego, padając wygiąłem ją fest ponad normę. W każdym razie nie czułem ani zdrętwienia, ani mrowienia (objawy takie, wraz z tępym bólem, pojawiają się czasem przy zwichnięciach / złamaniach - wiem bo mi się zdarzyło mieć złamany paluch kiedyś). Stuknąłem podeszwą w podłogę - żadnego bólu. "Jest ok" pomyślałem, "sprawdźmy teraz to nieszczęsne kolano". Pomalutku wyprostowałem prawą nogę, ból w kolanie jakby zelżał. Zgiąłem, wyprostowałem, pokiwałem na boki - nic.
Przez następne dwa dni miałem lekkie problemy z chodzeniem. Po prostej chodziło się ok, ale zakręty bywały bolesne dla lewego stawu skokowego. Nie było jednak żadnego sińca ani opuchlizny, więc uznałem, że nie ma co panikować. Dziś, po trzech dniach, już zapomniałem, że mnie cokolwiek bolało.
Głupi to jednak ma szczęście. W najgorszym scenariuszu, mógłbym spaść z samej góry, mógłbym puścić dziecko, obydwoje moglibyśmy trafić potylicami w kanty schodków i by było po blogu...
Wspolczuje, ale swietnie napisane.
🙂