Andy Weir napisał "Artemis" na fali sukcesu "Marsjanina". Miałem zamiar sięgnąć po nią już dość dawno, ale odstręczały mnie przeważające niezbyt pochlebne opinie docierające do mnie nie tylko z różnych zakątków Internetu (te jeszcze mógłbym zignorować), ale też od prywatnie mi znanych współczytaczy.
Ostatnio jednak moja ulubiona córka zaczęła czytać sporo fantastyki, w tym również Weira. Przeczytawszy "Project Hail Mary" oraz "Marsjanina" zażyczyła sobie "Artemis", oczywiście w papierze, ponieważ należy do gatunku Wąchaczy. Książka musi pachnieć, prawda? A Kindelek pachnie plastikiem, więc się nie liczy.
No więc plan był taki, że córa czyta "Artemis" pierwsza i daje mi znać czy warto, czy nie warto.
W międzyczasie jednak były egzaminy na koniec roku szkolnego, potem się zabrała za "Świat Dysku" (a tam jak wiadomo można spędzić pół życia, o ile przepona wytrzyma); szkoda mi było "Artemisa" stojącego samotnie na półce, więc tak tylko na próbę wziąłem, żeby przeczytać pierwszych parę akapitów...
Zaczyna się prawie jak u Hitchcocka: co prawda nie trzęsieniem ziemi, ale od razu akcja. Główna bohaterka bierze udział w egzaminie na operatora EVA, który oblewa koncertowo bo pechowo doznaje uszkodzenia jednego bardzo ważnego zaworu i zaczyna tracić tlen w takim tempie, że raczej nie zdąży dobiec do śluzy wejściowej.
Jak się domyślamy jednak zdąża (w ostatniej chwili rzecz jasna), dzięki czemu ma szansę pozostać na kartach powieści nieco dłużej, a my - po raz kolejny popodziwiać kunsz pisarski Weira.
A jest co podziwiać!
W odróżnieniu od "Marsjanina" oraz "Projektu Hail Mary", gdzie główny bohater jest praktycznie cały czas samotny (powiedzmy...), tutaj aż roi się od barwnych postaci. Książka jest tak naprawdę doskonale zrobioną komedią kryminalną w której - jakżeby inaczej - nie mogło zabraknąć solidnej porcji edukacji na temat Księżyca. Tam bowiem udało nam się postawić jakiś czas temu kilka wielgachnych kopuł, a pod nimi - stworzyć całe miasto (zwane Artemis - stąd też taki a nie inny tytuł książki), z ekonomią, turystyką, spawaczami, złodziejami, domami publicznymi, hotelami, kinami, pubami, osiedlami dla mieszkańców i czym tam jeszcze. Główna bohaterka to 26-letnia panna z arabskimi genami urodzona wprawdzie na Ziemi (Księżyc, ze względu na niską grawitację uniemożliwia donoszenie zdrowej ludzkiej ciąży), ale przybyła na naszego satelitę w wieku sześciu lat (w czasach zanim jeszcze zanim podnieśli tę granicę do 11 lat) i jest pełnoprawną mieszkanką księżycowego miasta. Pracuje w charakterze kuriera, a na boku dorabia sobie jako szmugler, bo kurierzy w Artemis zarabiają raczej kiepsko, a Jazz ma plan odłożenia większej kasy i kupienia sobie mieszkadełka w takiej bardziejszej dzielnicy.
No ale póki co jest kurierem w godzinach pracy i szmuglerem poza nimi. Któregoś dnia jeden z lokalnych bogaczy proponuje jej szybki zarobek za zrobienie sabotażu w maszynach konkurencji - akcja wprawdzie dość trudna i niebezpieczna, ale jest okazja zarobienia takiej kasy, którą normalnie musiałaby odkładać przez kilka lat, a może i kilkanaście. Jazz daje się skusić... no i dalej się zamknę, bo musiałbym opowiedzieć całą książkę, a przecież nie o to chodzi.
Powieść wprost tryska humorem tak bardzo charakterystycznym dla Weira. Jazz ma do siebie ogromny dystans, jest też bardzo zdeterminowana a także - co istotne - chociaż jako szmugler pracuje po "ciemnej" stronie, ma jednak swój kodeks, którego się twardo trzyma.
Jak w każdej solidnej opowieści nie mogło też zabraknąć szalonego ukraińskiego naukowca, bandy mięśniaków z mafii, sympatycznego policjanta, tajemniczej technologii oraz całego skomplikowanego łańcucha wydarzeń, którego finał jest godny jakiejś statuetki. Książkę wessałem w dwa popołudnia i jedyne co uznałem za minus, to nieco za bardzo cukierkowe zakończenie. Cała reszta - silne 9.5/10!
(to nie jest dziesięć silnia, tylko dziesięć z całkiem niezależnym, niesilniowym wykrzyknikiem).
Bardzo, bardzo polecam.
Niedokształconam w tej materii- ostatnia fantastyka, którą czytałam to JP Delaney’a
“Perfekcyjna żona”. Czytało się nieźle. Ostatnio w ramach kontaktu z fikcją słuchałam na YT”Kosmiczne Ujawnienia”, już chyba 10 sezon leci, a ja dopiero chyba przy szóstym. A w ramach prawdziwego czytania przeczytałam po latach ( po raz wtóry) “Na południe od Brazos”. I popieram upodobania Twojej córki- książka musi być papierowa. A w ramach swej wizytówki, przyznaję się bez bicia, że czytam, ilekroć jest mi smutno lub źle, Grahama Greene “Podróże z moją ciotką”.- uwielbiam tę książkę.
No jak Ty dajesz 9.5 to już o krok, o włos, od doskonału, a napisz, tak z ciekawości, czy coś (pewnie prócz Lema) dostało 10? Kiedyś byłam zdania, że książka to papier, u niektórych tylko toaletowy, ale nie o tym, potem jednak przekonałam się do liter w innych formatach, czy to będzie na litry dźwięku, czy na bity…
Niektóre książki (i to nie Lem) dostały tutaj nawet więcej niż 10/10. Najświeższy przykład: https://xpil.eu/project-hail-mary-recenzja-ksiazki/