Kilka miesięcy temu zanabyliśy w drodze kupna nowy żyrandol. Niestety, okazało się, że skurczybyk jest palący, i nijak nie daliśmy rady wyleczyć go z nałogu. Palił żarówkę za żarówką bez żadnej sensownej przyczyny. A żarówki halo-genowe, po parę euro za egzęplaż, spalił nam z siedem sztuk, stwierdziliśmy, że czas się dziadygi pozbyć.
Akurat się złożyło, że w weekend wracał na irlandzkie łono śwagier z polskiego urlopu. Śwagier jest obyty z pracami domowymi prawie tak dobrze jak wspominany niedawno teść, a więc postanowiliśmy uwędzić przy jednym ogniu dwa wróble, skoro i tak śwagier będzie nocował (przylatał późno w nocy, a mieszka w cholerę daleko od Sztolicy więc wiadomo, w nocy piechotą nie będzie dymał 200 kilometrów), trzeba go wykorzystać do przytwierdzenia nowego żyrandola.
Żyrandol nabyć, w jeden dzień, to sztuka jest. Najpierw udaliśmy się do naszego ulubionego sklepu z oświetleniem, niedaleko Long Mile Road (mniej więcej naprzeciwko Cost Plus Sofas). Niestety, okazało się najwyraźniej, że za mało tam kupowaliśmy ostatnio i sklep zamkli w cholerę.
W drugiej więc kolejności skierowali my swe kroki ku niedalekiemu Woodie's, w którym nota bene nabyliśmy nasz pierwszy żyrandol (ten palący) - tam z kolei okazało się, że nie ma takich żyrandoli, jakie by pasowały do naszego salonu. Z wyjątkiem jednego, przepięknego, który niestety był bratem-bliźniakiem tego palącego. Czyli dupa blada...
Strach już blady zawisnął nad przyszłością oświetleniową naszego utulonego mrokiem salonu, kiedy całkiem przypadkiem przuyważyliśmy wyprzedaż w niedalekim National Ligthing. Tam, po uważnej kątem-plucji kilku wzorów żyrandoli, zdecydowaliśmy się na jeden. Daleko mu było do ideału, ale - jak plecie stare arabskie przysłowie - na pustyni Irak ryba - kupili my żyrandola wespół zespół ze stadkiem żarówek, zapakowali my go do bagażnika i huzia do domu.
Następnego dnia, z samego rana, kiedy tylko świt blady zaróżowił szczyty pobliskich gór... no dobra, wtedy to jeszcze spaliśmy. Jednakoż jakeśmy się już zwlekli z barłogów, uświadomiłem zaspanego jeszcze śwagra, że czeka go mątaż nowego żyrandola. Śwagier nieustraszenie przytaknął, zeżarliśmy śniadanko (lodówka wciąż jeszcze pełna potrawek, bigosów i leczów po niedawnym najeździe teściowej) i z optymizmem godnym lepszej sprawy zabraliśmy się za demątaż starego żyrandola tudzież mątaż nowego.
No i tutaj zaczęły się schody. Jakże by inaczej, w końcu irlandzcy budowlańcy słyną z nietuzinkowych rozwiązań, podobnie zresztą jak lokalni producenci żyrandoli. Zero standardów, za to maksimum wysiłku włożone w to, żeby żadne wymiary nie pasowały do żadnych innych wymiarów. Na przykład puszka elektryczna na środku sufitu w salonie okazała się za szeroka względem sztabki mocującej nowy żyrandol (była za to idealnie dopasowana do analogicznej sztabki od starego żyrandola, tego nałogowego palacza). Po pół godzinie klęcia, kombinowania i intensywnej zadumy, śwagier wykoncypował, że można pożenić sztabki mocujące starą i nową, za pomocą dwóch śrub i wiertarki (wiertło numer 5 - przy okazji dowiedziałem się, że wiertła są numerowane). Po dalszych piętnastu minutach borowania, nawiercania i wyginania mieliśmy już hybrydę kompatybilizującą żyrandol z puszką.
W międzyczasie okazało się, że kołki rozporowe utrzymujące stary żyrandol się poluzowały i ledwie utrzymują swój własny ciężar, więc trzeba było nawiercić prostopadle kolejne dwa otwory. Wyliczyłem, że jeszcze ze 3-4 żyrandole podwieszone tą techniką w zupełności wystarczą, żeby wyrwać solidny kawał sufitu wraz z puszką elektryczną - ale może chwilowo nie wybiegajmy w tak odległą przyszłość.
Tak więc udało się - po około godzinie ostrego boju - podwiesić nowy żyrandol w miejscu starego, wkręcić nowe (jeszcze chrupiące!) żarówki i szczęśliwie odpalić cały ten bajzel oświetleniowy, dzięki któremu nasz salon znów wygląda jasno, radośnie i ciepło.
Jupi.
Coś mi się wydaję że przewód neutralny nie był zamocowany poprawnie