Jak już kiedyś nadmieniałem, wymyślanie tytułów wpisów na tym blogu nie jest moją najmocniejszą stroną. A więc po pierwsze, nie teatrzyk tylko teatr, po drugie nie żaden drób tylko Grand Canal Theatre (przemianowany jakiś czas temu na Bord Gáis Energy Theatre, prawdopodobnie w celu uniknięcia członu "anal" w nazwie, aczkolwiek istnieje również hipoteza, że teatr wszedł w konszachty z lokalnym dostawcą prądu i gazu), a po trzecie... Nie, nie ma po trzecie.
Nie jestem fanem teatru i chadzam tam z częstotliwością, mniej więcej, trzystu mikroherców.
Dla leni matematycznych: trzysta mikroherców to trzysta milionowych części herca. Herc to jeden cykl na sekundę. Rok ma ciut ponad 30 milionów sekund, a więc dziesięć lat to około 300 milionów sekund. Przedrostek "mikro-" oznacza część milionową, a więc 300 mikroherców to mniej więcej "raz na dziesięć lat".
Niemniej jednak, zostałem namówiony przez moją Małżę na obejrzenie "Chicago".
O dziwo, udało nam się kupić bilety w przeddzień imprezki. Co prawda były to jedne z ostatnich biletów dostępnych na ten dzień, a więc, w samym kąciku, na suficie, wśród pajęczyn i kurzu, za lampą zasłaniającą pół sceny, tuż przy głośniku wyrywającym bębenki z uszu, ale na bezrybiu koza skacze, więc nie marudziliśmy.
Pozostawiliśmy dziecko na pastwę sąsiadów (aczkolwiek nie wiem czy w tym konkretnym przypadku nie należałoby obrócić relacji "pastwiony-pastwiący") i w szyku zorganizowanym udaliśmy się ku Centrumowi.
W Centrumie miejsce parkingowe, o dziwo, znaleźliśmy przy samym budynku teatru, pomimo dość intensywnego ruchu kołowego, a także pomimo tłumów wiernych kręcących się u wejścia.
Sam teatr jest bardzo nowoczesny, konstrukcja z betonu, stali i szkła, całkiem niepodobny do trącących myszką teatrów, w których zdarzało mi się być w ramach wycieczek szkolnych, jeszcze w podstawówce.
Spektakl obejrzałem z przyjemnością, aczkolwiek były też momenty, w których głowa opadała mi znienacka "na dzięcioła", ku zdumieniu Żonki. Nie było tych momentów za wiele (może ze dwa), ale były. Niemniej jednak większość czasu przeklaskałem i wgapiałem się w scenę jak zaczarowany.
Co prawda znałem już świetnie fabułę (kto jej nie zna...), jednak całkiem inaczej ogląda się dopieszczony na ostatni guzik film, a inaczej - żywych aktorów, nie mogących sobie pozwolić na dodatkowe ujęcia ani korekty.
"Więzienne tango", moja ulubiona piosenka w tym musicalu, zostało dość mocno ograniczone względem wersji kinowej. Zabrakło kapania wody, stukania obcasów klawisza, nie było krat. Dziewczyny poradziły sobie za pomocą sześciu krzeseł, perfekcyjnego tańca i dynamicznego oświetlenia. Klaskałem, aż mi ręce puchły.
Orkiestra (złożona z, pi razy oko, siedmiu albo ośmiu grajków oraz dyrygenta) brała również udział w przedstawieniu - czasem dyrygent się zaśmiał złowieszczo do przechodzącej obok postaci, czasem saksofonista pomachał saksofonem, a w scenie, w której Amos prosi orkiestrę o melodię na wyjście, ignorują go kompletnie, ku uciesze widowni.
Największym zawodem był brak czarnoskórej aktorki w roli "Mammy". Babeczka, która ją grała, poradziła sobie świetnie, jednak ta konkretna rola powinna zdecydowanie być grana przez Murzynkę.
Przezabawna jest scena pod koniec, w której grający kobietę aktor ujawnia swoją prawdziwą płeć, poprzez zerwanie peruki i sukni, i jednoczesne płynne zejście wokalne z wysokiego altu do całkiem zwyczajnego tenoru, zakończone zaraźliwym śmiechem.
Całkiem niepojęte było dla mnie w jaki sposób kobitki były w stanie przetańczyć na wysokich szpilkach prawie dwie i pół godziny, i to nie jakieś tam mazurki czy walce, ale dynamiczne, akrobatyczne wygibasy, z saltami, gwiazdami, wirowaniem na krześle czy też zwisaniem z drabiny. I wszystko bez jednego potknięcia.
Ogólnie rzecz biorąc, pomimo zawyżonych oczekiwań, daję spektaklowi siedem punktów na dziesięć. Ubaw jest przedni, dużo się dzieje, ekipa na scenie łapie dobry kontakt z publicznością, miód, malina, oklaski, kurtyna.
Polecam.
Teatrzyk Zielona Gęś ma u mnie dobrą półkę w magazynie wspomnień. W Irlandii jeszcze w teatrze nie byłem i nie zamierzam (chyba że mnie małżonka wyciągnie). O ile jeszcze mógłbym pokusić się na spektakl w Grand Canal Theatre to wizyta w Board Gais Energy Theatre kojarzy mi się raczej z ryzykiem porażenia prądem, zagazowania i wystawienia za to słonego rachunku. Dziękuję.