W dniu wczorajszym, aby dzień święty święcić, wybrali my się nad morze. Pogoda całkiem niczego sobie, w sam raz na przechadzkę po plaży, zabawę wiaderkiem i łopatką (apropos łopatki: jeżeli ktoś jeszcze nie widział, proszę zerknąć tutaj), wymoczenie stóp w lodowatej wodzie Morza Irlandzkiego etcetera.
Jednakże ponieważ mieliśmy w planie spędzić poza domem cały dzień, a ileż można się wylegiwać na plaży, punktem numer dwa na liście rozrywek miała być wizyta u śwagra, któren pomieszkuje sobie w centralnej części wyspy, w zapadłej dziurze w Co. Leitrim, gdzieś między Longford a Carrick-on-Shannon. Główne atrakcje u śwagra to picie herbaty, dyskusje o bieżącej sytuacji ekonomiczno-gospodarczej niektórych mieszkańców hrabstwa Leitrim tudzież podrzucanie śwagrowi różnych drobiazgów do naprawienia, ponieważ jest ón złota rączka i niejedno urządzenie już nam doprowadził do stanu używalności.
Nawiasem mówiąc zawsze miałem problemy z uzyskaniem dodatniej oceny z ZPT (jest jeszcze taki przedmiot w szkołach?). Do dziś najbardziej zaawansowaną rzeczą, jaką potrafię zrobić, jest wbicie gwoździa, przy czym zauważyłem ostatnio, że niektóre gwoździe są złośliwie gwintowane, i mają główki ponacinane w iks - ciężko się je wbija, często się wyginają i trzeba je potem wyciągać śrubokrętem.
Ponieważ gościmy u nas Q-z-Ynkę, która niezmiernie cierpi z powodu uszkodzonej prostownicy do włosów (wypadła sprężyna i prostownica rozpadła się na dwie niezależne półprostownice, żadna z nich nie pracuje jednak na 50% tak samo jak nie da się klaskać jedną ręką...), postanowiliśmy połączyć przyjemne z pożytecznym i wykorzystać śwagra w niecnym celu naprawienia tejże rozpadniętej prostownicy. Q-z-Ynka wrzuciła dwie półprostownice do torby, do drugiej torby powędrowały wiaderko, łopatka, druga łopatka i grabki, odrobina prowiantu na drogę, i ze śpiewem na ustach wyruszyli my na wyprawę.
Okazało się tym razem, że siły wyższe postanowiły nas wynagrodzić za wszystkie dotychczasowe trudy i znoje, i dały nam moc kierowania pogodą. Oczywiście nie dostaliśmy pełnego dostępu do panelu sterowania cała pogodą na świecie (with great power comes great responsibility), ale bardzo precyzyjnie udawało nam się sterować deszczem. Wystarczyło bowiem podjechać do dowolnej plaży na odległość mniejszą niż sto metrów, i natychmiast zrywał się ulewny deszcz. Wyłącznik deszczu natomiast umieszczony został w drzwiach auta - wystarczyło wejść do środka i zamknąć drzwi, żeby w ciągu dwóch-trzech minut przestało padać.
Pobawiliśmy się tym zjawiskiem na trzech różnych plażach (Skerries, Balbriggan i Bettystown) - deszcz nie zawiódł nas ani razu, byliśmy w stanie włączać go zarówno na krótką chwilkę jak też na 15 minut, kiedy to z tępym uporem staliśmy na plaży w Bettystown i czekaliśmy aż przestanie padać, a przecież wystarczyło tylko wsiąść do auta i od razu się rozpogodziło.
Najbardziej zawiedzione było dziecko, które w głębokim poważaniu miało jakieś hocki-klocki ze sterowaniem pogodą, i nie mogło doczekać się, żeby przekopać plażę łopatką wzdłuż i wszerz. Niestety, skończyło się na przemoknięciu i awaryjnym przebieraniu córy w aucie.
Tak więc, odfajkowawszy na liście atrakcji punkt pierwszy ("plaża"), wyruszliśmy ku śwagru. Okazało się jednak, że sterowanie pogodą na tyle nas zmęczyło, że w połowie drogi musieliśmy się zatrzymać, rozprostować kości i walnąć klina w postaci jakiejś kawy / herbaty. Traf chciał, że przejeżdżaliśmy akurat obok zamku Tullynally, który skusił nas napisem "tea rooms now open".
Od razu przypomina się nieśmiertelny kawał o tym, jak to gość hotelowy zamawia łamaną angielszczyzną dwie herbaty do pokoju numer 22: two tea to room two-two (wym. "tu ti tu rum tu tu"), a dzielny polski recepcjonista, równie biegły w języku Lengłidż, odpowiada bez namysłu "pa ram pa ram pam pam".
Zacumowaliśmy naszego rumaka na podzamkowym parkingu, obaliliśmy kawy i herbaty (dość podłe nawiasem mówiąc, ale nic to) i po dwudziestopięciominutowym wgapianiu się w zamek, przyzamkowe stajnie a także (przez krótką chwilę) w przyzamkowe toalety, wyruszyliśmy w dalszą drogę.
U śwagra było jak zawsze, czyli żłopanie dużych ilości herbaty i kawy oraz rozmowy na tematy polityczno-gospodarcze. Kulminacyjny moment całego dnia nastąpił w momencie, kiedy Q-z-Ynka podała śwagrowi popsutą prostownicę i zagaiła, czy nie byłby w stanie jej naprawić. Śwagier na to, że spoko, chętnie, ale gdzie jest sprężyna?
Sprężyna, okazało się, leżała sobie jakby nigdy nic na stole w naszym mieszkaniu w Dublinie.
Śwagier może i jest obrotny, ale nie aż tak, żeby z fusów po herbacie wyprodukować sprężynę do prostownicy. Tak więc śmiechu było co niemiara (nie wszyscy się śmiali co prawda, ale ponurą minę Q-z-Ynki można zrzucić na karb błędu pomiaru, tak więc po uśrednieniu i odrzuceniu wartości skrajnych, śmiali się wszyscy).
W domu byliśmy dobrze po dziewiątej wieczorem. Lekko zmęczeni, ale zadowoleni z całego dnia.
A dziś poniedziałek. Powrót do rzeczywistości. Naczynia na zmywaku znów zaczynają się niebezpiecznie piętrzyć, żegnam więc znudzonego Czytelnika i gnam do garów.
ad pogoda: może wystarczyłoby, żeby jedna osoba siedziała w aucie?
Nie. Sprawdzone. Wszyscy muszą być w aucie, żeby przełącznik zadziałał.
poprawka z ostatniej chwili: dwuczęściowa prostownica działa, wymaga odrobiny cierpliwości i trochę większej ilości maści na poparzenia, ale efekt jest zadowalający (w każdym razie ten na głowie).