Zrobiłem w ostatnią sobotę rzecz dla mnie niebywałą - zamiast spędzić kolejny bezproduktywny dzień przy komputerze, namierzyłem ekipę na portalu Aktywna Wyspa i dałem się namówić na spacer po górach Wicklow.
Trasa nazywa się Wicklow Way - zaczyna się w Marlay Park a kończy gdzieś w okolicach Powerscourt Waterfall. Oficjalnie długość trasy to 21 kilometrów, ale podobno faktycznie jest około 22.
Ponieważ jestem osobnikiem prowadzącym tryb dupoosiadły, taka odległość pieszo (w dodatku przez góry!) to dla mnie wyczyn w zasadzie na granicy możliwości fizycznych. Okazało się w dodatku, że reszta grupy to ludzie ze sporym doświadczeniem trekkingowym, dla których takie 22 kilometry to jest leniwy spacerek.
Trasa jest bardzo malownicza. Najpierw idzie się około 400 metrów w górę, ścieżką poprzecinaną kanałami wodnymi (kanały te są b. wąskie, na ogół szczelina w ścieżce nie przekracza 20-30 cm, czasem trzeba zrobić większy krok). To jest najtrudniejszy kawałek trasy, ponieważ idzie się ostro pod górę. Tam miałem pierwszy kryzys - nie nadążałem z oddychaniem, ponieważ stromizna była naprawdę dość ostra a ja swoje ważę (oraz nie mam zupełnie kondycji). Od czasu do czasu mijały nas rowery górskie jadące w tym samym kierunku - jak dla mnie, kosmos, pod taką stromiznę rowerem - ale jeździli sobie nawet dziadkowie na oko sześćdziesięcioletni.
Na górze ścieżka się wypłaszcza a nastęnie idzie się dość długi odcinek po (względnie) prostej, trochę kamienistej drodze. Tam trochę popadało (na szczęście nie za dużo). Na końcu jest zejście dość wąską ścieżynką, w dodatku wyżłobioną pośrodku przez wodę (a więc, chwilami profil ścieżki jest trójkątny i trzeba się nieźle nakombinować jak postawić stopę, żeby nie zwichnąć kostki).
Ten odcinek w dół to był drugi kryzys - ciągle w dół, bez możliwości zatrzymania się, mięśnie lekko już obolałe. No ale jakoś zszedłem. Tam też mieliśmy pierwszy postój, każdy wyjął kanapki, czekolady, termosy - ja zaopatrzyłem się w sześć kanapek oraz 2.5L wody - jak się potem okazało, w sam raz.
Potem jeszcze kawałek w dół i doszliśmy do asfaltu, którym wędrowało się dość wygodnie (w końcu coś w miarę płaskiego!) przez krótką chwilę. Trzeba było uważać na jadące auta, zwłaszcza na słabo widocznych zakrętach. Ekipa jednak miała to już dawno obcykane i po prostu jak ktoś zauważył auto jadące z którejkolwiek strony, darł się "Auto!" i wszyscy momentalnie schodzili na sam skraj jezdni.
Następny odcinek drogi prowadził przez pole z pasącymi się nań owcami - przy wejściu widniał duży, czerwony znak z białymi literami, mówiący: "Please keep dogs on lead. Dogs chasing sheep will be shot." Kawałek dalej jednakowoż, był kolejny znak "No shooting". Nieco intrygujące 😉
W każdym razie było tam kolejne podejście - wygodną żwirówką, około 200 metrów. Tam miałem trzeci kryzys - nogi już fest obolałe, przy każdym zatrzymaniu się czułem już lekkie skurcze mięśni w okolicach podudzia i kolan. Niemniej jednak jakoś wczłapałem się na górę. Znów odcinek płaskiej, prostej trasy a następnie kamieniste zejście. Tam już chciałem się zbuntować i stwierdzić, że pierdzielę, dalej nie idę - ale cóż miałem począć, przecież nikt mnie helikopterem nie zabierze stamtąd 😉
Dalszy ciąg to było cały czas w dół, najpierw po kamieniach (takie duże, płaskie), potem po trawie / żwirze, wreszcie dotarliśmy do rzeczki. Tam trzeba było przemieścić się do mostku (niestety, oddalając się od punktu docelowego), i ten odcinek wzdłuż rzeki był wręcz przepiękny. Niestety, obolałe nogi nie pozwalały mi cieszyć się pięknem przyrody - niemniej jednak podobały mi się wysokie paprocie rosnące wzdłuż drogi, sponad których widać było tylko głowy.
Zaraz kawałek dalej jest mostek (bardzo wąski ale dobrze zabezpieczony z obydwu stron), a potem znów wzdłuż rzeczki, w drugą stronę.
Dalszej trasy za dobrze nie pamiętam, ponieważ skupiałem się na tym, żeby jakoś się przemieszczać - było kilka podejść, kilka zejść, przecięliśmy jeszcze jedną asfaltówkę - ale jedyne co pamiętam to pulsujący ból w obydwu nogach. Każde zatrzymanie się powodowało natychmiastowy skurcz mięśni, więc starałem się po prostu iść.
I w ten oto sposób dotarliśmy do parkingu, na którym rano pozostawiono dwa auta - akurat, żeby przewieźć wszystkich kierowców z powrotem do Marlay Park, gdzie została reszta aut.
Odwieziono mnie więc do Marlay Park, tam pożegnałem się ładnie ze wszystkimi, a następnie - w tempie około 1 km/h - poczłapałem do swojego autka. Z trudem się do niego wgramoliłem i wróciłem do domu.
Byłem tak koszmarnie obolały i zmęczony, że najpierw się zdrzemnąłem dwie godzinki, potem wziąłem długą, gorącą kąpiel, na koniec wreszcie walnąłem się spać.
Dobry dzień.
Następny raz będzie już łatwiejszy, może nawet w tą sobotę, jeśli pogoda pozwoli. A i trasa będzie krótsza.
I kolejny raz potwierdziłeś swój talent literacki przy okazji, bo o czym byś nie pisał, to się czyta…
No ale dałeś radę! Gratulacje!
Dokładnie tak jak napisał Waldek; tylko ze wybieramy się w niedziele tym razem!
Fajna trasa – ale żeby lepiej zobrazować jakieś foto by się przydało 🙂
Przemas: ja zrobiłem tylko dwie nędzne fotki telefonem, ale jest sporo zdjęć tutaj: .
(być może będziesz musiał się najpierw zalogować – nie wiem)