W zeszły weekend odwiedził mnie na mojej irlandzkiej obczyźnie kolega, którego po raz ostatni widziałem w okolicach matury (a więc pi x oko ciut ponad 20 lat temu). Było przesympatycznie, przezabawnie i przewogle, było piwo, było Othello, były dialogi na cztery nogi i ogólnie zaliczam tę wizytę do nadzwyczaj udanych.
Muszę tak pisać, ponieważ kolega ów może tu kiedyś trafić i nie chcę mu sprawić przykrości. Ale ćśśś...
Oczywiście, tradycyjnie już, postanowiłem człowieka obwieźć po okolicznych okolicznościach przyrody - niestety, kolega oprócz dużej ilości optymizmu i opowieści przywiózł też ze sobą całe mnóstwo brzydkiej pogody, która trwała dokładnie jeden dzień, i był to dokładnie ten dzień, w którym mieliśmy robić tournee po górach Wicklow.
Tak więc z owego tournee udało się tylko zobaczyć wodospad w Powerscourt, który był ze cztery razy szerszy niż "normalnie" - kojarzycie te skałki, na których turyści robią sobie obowiązkowe zdjęcie z wodospadem w tle? Nie było ich widać spod wody! Udało nam się również zjeść obiadokolację w lokalu pt. Johnnie Fox, do którego nawiasem mówiąc podobno zjeżdżają turyści z całego świata, a ja - mieszkając od czterech lat w Dublinie - jeszcze tam nie byłem. Johnnie Fox mieści się w Dublin Mountains (to ten kawałek Wicklow Mountains, który od jakiegoś czasu próbuje zamieszkać w południowej części Dublina), dają tam zjeść bardzo smacznie i nawet nie tak drogo jak należałoby oczekiwać po tej sławy lokalu. Oprócz tego można tam posłuchać irlandzkiej muzyki na żywo oraz popodziwiać niezwykły wystrój wnętrza, stylizowany na prostą wiejską chatę, z powywieszanymi na ścianach fotkami 19-wiecznego Dublina oraz piętrzącymi się na suficie łopatami i widłami; mimo tej surowości miejsce jest zaskakująco przytulne i przemyślane, w odróżnieniu od tego przekombinowanego i zdecydowanie zbyt długiego zdania.
W sobotę wieczorem siedzieliśmy i gadaliśmy do godzin wczesnoporannych. W niedzielę zaś, po zaledwie 3-4 godzinach snu, pojechaliśmy do Belfastu. Dlaczego akurat tam? Ano, po pierwsze, siostra owego kolegi mieszka niedaleko granicy z UK i często jeździ do Belfastu na zakupy i koncerty - a więc zna teren i mieliśmy w jej osobie całkiem niezłego przewodnika. A po drugie, ponieważ nigdy wcześniej nie byliśmy w Belfaście, postanowiliśmy załatać tą dziurę w znajomości lokalnej geografii.
Dojazd z Dublina do B (tak będę pisał bo mi krócej) jest bardzo wygodny. Za autostradę trzeba zapłacić około 6-7€ (w obie strony, w sumie 4 bramki) co jak na ponad 350 km nie jest ceną zbyt wygórowaną. W samym B natomiast - hm, tu już jest nieco inna historia. Nie podobało mi się tam w ogóle. Jest brudno, po ulicach fruwają śmieci popychane podmuchami zimnego, północnego wiatru. Mnóstwo opuszczonych budynków z zabitymi oknami i drzwiami. Bardzo mało ludzi na zewnątrz. Ogólne wrażenie jest takie, jakby się weszło do jakiegoś zapomnianego miejsca a nie do stolicy Irlandii Północnej.
Dodatkowego dreszczyku emocji dodaje fakt, że ani Irlandczycy (w sensie, mieszkańcy Republiki Irlandii) ani Polacy nie są w B najmilej widzianymi gośćmi. Zgodnie z poradą udzieloną mi kiedyś przez jednego znajomego, a powtórzoną przez naszą przewodniczkę, zamiast parkować "na ulicy" znaleźliśmy płatny parking strzeżony i tam zostawiliśmy auto. Co prawda rejestrację mam z Donegal a nie z Dublina - Donegal leży tuż przy granicy z Irlandią Północną, ale i tak lepiej nie ryzykować. Z koktaili to lubię truskawkowy i malinowy, a nie wysokooktanowy...
Z braku lepszych pomysłów skorzystaliśmy z oferty autobusu wycieczkowego. Identyczne autobusy jeżdżą po centrum Dublina - dwupiętrowe, bez połowy górnego dachu, z przewodnikiem opowiadającym przez mikrofon o właśnie mijanych obiektach. W sumie jedyne co mi się naprawdę spodobało z tej wycieczki to przejazd obok stoczni, w której zrobiono Titanica - reszta to była seria niekończących się opowieści o różnych frakcjach walczących z różnymi innymi frakcjami, zatrzymaliśmy się parę razy koło rozmaitych grafitti o tematyce bojowo-walecznej, a także obok paru budynków, w których kiedyś mieszkały wszelakie lokalne sławy. Wycieczka została podzielona na dwie części, między którymi było pół godzinki przerwy - akurat na szybkie CQ/QP w pobliskim McD tudzież na kawkę w tymże. Po pół godzinie podjęliśmy przejazd wycieczkobusem - ponieważ na górze było dość zimno i wiało, drugą część spędziliśmy na dolnym pokładzie, co było błędem ponieważ nie dość, że śmierdziało tam spalinami to dodatkowo widoczność była dużo gorsza niż na górze. Tak więc po wysiąściu z wycieczkobusu byłem nieco zielony na twarzy i chwytałem powietrze z łapczywością godną świeżo uratowanego topielca.
Nastęnie przeszliśmy się paroma głównymi ulicami, zaszliśmy do sklepu Disney'a, w którym moja córka mogła za pomocą czarodziejskiej różdżki (wspieranej nieco nowoczesną elektroniką) włączyć sobie jakąś księżniczkową animację na powierzchni lustra, pogapiliśmy się na witryny sklepowe, trzasnąłem parę fotek okolicznym budynkom (miasto jest faktycznie dość stare i jest w nim sporo interesującej architektury - o ile ktoś się interesuje architekturą...) po czym zawinęliśmy na parking strzeżony, wsiedliśmy w nasz południowoirlandzki wehikuł i tyle nas tam widzieli.
Nie uważam tego wyjazdu za zmarnowany, ponieważ trzeba zobaczyć w życiu różne miejsca - również te ponure i smutne. Taki był dla mnie B - widziany oczyma południowoirlandzkiego Polaka.
Istnieje jednak nadzieja - być może ktoś z Czytelników ma wizję Belfastu jako miasta pełnego życia, ciepła, radości i otuchy. Jeżeli tak właśnie jest, chętnie poczytam o tym w komentarzach - a także chętnie odkupię od tego Czytelnika porcję jego (lub jej) codziennych lekarstw 😉
Kropka.
Mam znajomych w B, ktorzy zamieszkali tam nie znajac lokalnej historii walk. Dzielnica okazala sie ta "niewlasciwa". Byli szykanowani, atakowani, a ich domostwo wielokrotnie obrzucano czym sie dalo, a ze moj kolega, ulan z dziada pradziada nie byl autochtonom dluzny, to zrobilo sie bardzo nieciekawie. Do "wlasciwej" dzielnicy przeprowadzal ich sam burmistrz :). Bylam tam raz i choc nie zwiedzalam miasta z przewodnikiem, to jechac tam juz wiecej nie mam zamiaru. Jedna wizyta w B, raz w zyciu wystarczy. 🙂
A Makłowicz tak zachwalał… Nawet na niego trzeba będzie brać dużą poprawkę… ech…