Moją niebawem-pięcioletnią córkę dopadł przedwczoraj ostry ból brzucha. O 9 poszła spać. O 9:30 obudziła się z wrzaskiem. Około 10:30 zrezygnowaliśmy z prób "leczenia" ciepłą kąpielą, masowaniem tudzież podkarmiania Calpolem / Nurofenem. Zadzwoniłem na help-linię VHI. Pan, wysłuchawszy opisu objawów oraz wrzasku dziecka poradził niezwłocznie skontaktować się z lekarzem. Nie miał numeru telefonu do lekarza on-call, ale poradził, żeby zadzwonić do GP, który powinien mieć na automatycznej sekretarce nagrany tenże numer.
Nie miał.
No to dzwonię pod 112, proszę o ambulans i i pytam czy nie mają jakiegoś namiaru na on-call. Podali mi numer jakiejś kliniki całodobowej. Okazało się, że klinika mieści się na północ od Liffey - ale podali mi tam numer do swojego południowego oddziału. Tam z kolei pani powiedziała, że owszem, może wysłać ambulans, ale dopiero za około 3 godziny.
W międzyczasie zrobiła się prawie północ. Dzwonię jeszcze raz na 112. Proszę o karetkę.
Karetka podjeżdża 12 minut po północy. Dziecko, drące się od ponad dwóch godzin jakby ją żywcem obdzierali ze skóry, cichnie 5 minut wcześniej. Przysnęła.
Panowie ładują ją do karetki. Są ewidentnie zadowoleni, że trafiła im się "leka" robótka, żartują sobie, gaworzą - ale działają bardzo sprawnie i już po 3 minutach dziecko z żoną są w karetce. Łapię kluczyki, wsiadam w auto, zdaję sobie sprawę, że jestem w kapciach - nic to. Jedziemy.
Po drodze minęliśmy kontrolę Gardy. Nawet ich nie zauważyłem, ale kierowca karetki się wkurzył, zjechał na pobocze kawałek dalej, wysiadł, opierdolił mnie z góry na dół, żebym nie łamał przepisów (chyba pił do tej kontroli Gardy) i żebym się go nie trzymał bo on będzie zapi... będzie jechał bardzo szybko i na czerwonym i Wogle.
Pokiwałem grzecznie głową, mieląc w główie różne %&*^#$^ oraz !@#[' a także (/?]]^&*# po czym kontynuowaliśmy jazdę. Nawiasem mówiąc, wychodząc z domu, przy tym całym zamieszaniu, mój portfel (ten sam, który niedawno występował w roli głównej) dałem żonce, a ona włożyła go do torebki. Tak więc można powiedzieć, że goniłem za tą karetką nie tylko córkę i żonę, ale też i swoje prawo jazdy. Na szczęście jednak nikt mnie nie legitymował po drodze.
Do szpitala dziecięcego na Crumlin udało mi się dojechać około 2 minuty po karetce, bez łamania przepisów, bez jazdy na czerwonym itd. Inna sprawa, że najeździłem się za karetkami w tym kraju już całkiem sporo - być może nawet kiedyś będzie z tego osobny wpis.
W samym szpitalu bylismy gdzieś tak o wpół do pierwszej w nocy. Po około 10 minutach czekania przyjęła nas pani doktor, odpytała szczegółowo co i jak, obmacała na wpół śpiącą (i na szczęście już nie tak cierpiącą) córę, zważyła ją, pobraliśmy próbkę moczu i zostaliśmy odesłani do poczekalni.
No i się zaczęło.
Około wpół do drugiej mieliśmy pierwszy kryzys - dziecko zasnęło na dobre i trzeba ją było trzymać żeby się nie spi... żeby nie spadła z krzeseł. Około trzeciej nad ranem zaczęliśmy się niepokoić czy aby nic się nie stało obsłudze szpitala. Byliśmy jedynymi widzialnymi osobami w okolicy. O czwartej przyszedł do poczekalni jakiś pan - okazało się, że to tylko sprzątacz, jednak obserwowanie jego pracy pozwoliło nam przetrwać bez snu kolejne pół godziny. Wreszcie, około wpół do piątej, zaczęliśmy - ku zdumieniu sprzątacza - lewitować, chodzić na rzęsach po suficie tudzież nucić "Katiuszę" od tyłu, żeby tylko nie przysnąć. Obejrzeliśmy po drodze ze dwa filmy w podsufitowym telewizorze (w tym jeden odcinek CSI - nawet fajny), dziecko spało, cisza dookoła...
Parę minut po piątej przyszedł wreszcie lekarz i zaprosił nas do gabinetu. Obadał śpiącą małą, trzeba ją było na chwilę obudzić i zadać parę pytań (na szczęście nie kazali jej wyciągać szóstych pierwiastków z siódmych logarytmów) - wyglądało to przekomicznie, bo była naprawdę strasznie śpiąca - powiedział nam, że mocz ok, że niczego niedobrego nie jest w stanie stwierdzić, i że w sumie to nie wie co to mogło być, ale na wszelki wypadek zapisze lekki antybiotyk. Co uczyniwszy pożegnał nas grzecznie i wyruszliśmy w drogę do domu. Świtało.
W domu dziecko na szczęście dalej spało, więc spoziomiliśmy się jak kłody w trymiga. Spaliśmy w sumie od 6 rano do około 9:30, kiedy to córa się obudziła i radosnym głosikiem obwieściła, że jest głodna, że chce jej się pić i że w ogóle to jest ładny dzień i trzeba wstawać 😉
Uch, ciężka to była niedziela. Ale daliśmy radę. Jak zawsze.
Jako wisienkę do tego tortu narzekań dodam opowieść kolegi z biurka obok, którego zmarły 2 miesiące temu ojciec czekał ponad rok na konsultację u neurochirurga. W zeszłym tygodniu przyszedł list ze szpitala, z datą wizyty. Makabra.
Szybko Wam poszlo (moze ze wzgledu na VHI).
Moja umierajaca na raka kolezanka pojechala wieczorem, a rano dostala Paracetamol i wrocila do domu.
Najpierw przez pol nocy siedziala w poczekalni na metalowym krzesle, pozniej lezala na lezance. Przez caly ten czas wymiotowala, miala uporczywy bol glowy, czula sie fatalnie (chemia), plakala.
To byla jej ostatnia wizyta w szpitalu. Na nastepne jej zdrowia i zycia nie wystarczylo.